Kultura Liberalna Kultura Liberalna
104
BLOG

Po drugiej stronie widzę beton

Kultura Liberalna Kultura Liberalna Media Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

„Staram się, mimo furii mnie toczącej, pilnować tego, co mówię i piszę. Sam też padłem ofiarą «mojej» strony. Ale sytuacja, która panuje w Polsce, wymyka się granicom normalnego sporu politycznego”, mówi znany dziennikarz.

Karolina Wigura: Hejtują cię?

Marcin Meller: Oczywiście. W zasadzie odkąd zaczął raczkować internet. A właściwie wcześniej. Pierwszy hejt dostałem po spotkaniu z Leszkiem Millerem, na początku, kiedy jako młody działacz nielegalnego wówczas NZS-u pyskowałem potężnemu wtedy sekretarzowi PZPR. Z Piotrkiem Skwiecińskim [dziś dziennikarz tygodnika „Sieci” – przyp. red.] redagowaliśmy podziemny „Kurier Akademicki”. Przychodziły anonimy albo nie anonimy od wzburzonych obywateli z komentarzami w stylu „Ty gnoju!”, „Polska Ludowa dała ci wykształcenie, a ty…”, „Kreaturo” i tak dalej.

Natomiast odkąd zacząłem pracować w telewizji, mniej więcej w czasie, kiedy umasawiał się internet, dostawałem hejt prawie od samego początku. Nie wiem, dlaczego to zapamiętałem, ale to było wtedy, kiedy Kazimiera Szczuka prowadziła „Najsłabsze ogniwo”. Już wtedy Edward Miszczak w półprywatnej sytuacji mówił jej, żeby po emisji pierwszego odcinka broń Boże nie wchodziła do sieci i nie czytała komentarzy na swój temat. Bo będzie nienawiść.

Wyborcy opozycji są przekonani, że druga strona ich nienawidzi

I nic z tym nie robiono?

Kiedy Tomasz Lis odpalał NaTemat, wprowadził tam taką nowość, że komentarze trzeba będzie dodawać przez Facebooka. Idea była taka, że dzięki temu wymiana zdań będzie kulturalna. Teraz wiadomo, że można zamieścić swoje prawdziwe zdjęcie, ze swoją prawdziwą żoną, dzieckiem i choinką bożonarodzeniową i pisać rzeczy straszne. Hejt był więc zawsze i jakoś się do niego przyzwyczajałem. Traktowałem to trochę jako część pakietu.

Ale wydaje mi się, że każdy ma jakieś wspomnienie wpisu, który go szczególnie dotknął. O mnie ktoś kiedyś napisał, że mam „mdłą żydowską mordę”. Zapamiętałam, bo wydawało mi się, że to jest czyste zło. Pojawiają się takie rzeczy w sieci – zastanawiasz się, widząc je, w jaki sposób myśli osoba, która takie rzeczy pisze. To tak jak z tym tweetem Stanisława Janeckiego, który napisał po śmierci Adamowicza, że „w trumnie jest już 11 milionów złotych”. Masz takie wspomnienie?

Jak piszą o mnie i Ani „żydowsko-hitlerowskie małżeństwo”, bo ona Ślązaczka, a ja domniemany Żyd. Pojawiają się jakieś kłamliwe, straszne rzeczy o moim ojcu. Tarczyński [Dominik Tarczyński, poseł PiS-u – przyp. red.] przy okazji afery z żołnierzami wyklętymi stwierdził, że może „olać moją matkę”. To są tego typu rzeczy. Z tym, że u mnie jest jeszcze dodatkowy czynnik. Przez to, że mój tata faktycznie pochodził z zasymilowanej rodziny żydowskiej, zawsze pojawiają się antysemickie komentarze. Zawsze.

One pojawiają się w przypadku każdego.

Tak, w polskim internecie, jak napiszesz o piłce nożnej, to i tak zejdzie na Żydów. Dlatego uwielbiam komentarze po prawej stronie o nieistniejącym polskim antysemityzmie, zwłaszcza tych, którzy z tym antysemityzmem flirtują. U mnie to działa tak, że cokolwiek napiszę, to zawsze się dowiem, że powinienem wyp***ać do Izraela. To jest podstawa. Zdarzają się jednak takie historie, których używam już jako anegdot na spotkaniach autorskich, bo są tak absurdalne, że mogą się wydać zabawne.

Zabawne?

Już ci opowiadam. Napisałem parę felietonów o kibolach i tak się zakotłowało, że nawet Tomasz Lis jako naczelny „Newsweeka” pytał mnie, czy na pewno chcę go drukować, bo obawiał się, żeby nic mi się nie stało. Moja żona była przerażona i poprosiła, żebym w kolejnym tygodniu napisał coś neutralnego. Napisałem więc felieton pod tytułem „Kiedy chciałbym wystrzelić w kosmos”, który składał się z 16 punktów. Na przykład, że kiedy siedzę w kawiarni, czytam książkę, ale ktoś myśli, że czytam z nudów i mnie zagaduje, obojętnie znajomy czy nieznajomy. Albo kiedy kelner w restauracji pyta, czy chciałbym świeżo zmielonego pieprzu. Szesnaście absurdalnych punktów, w tym punkt numer trzy: kiedy jadę metrem, a obok stoją kolesie w koszulkach na ramiączkach, co już samo w sobie jest obleśne w centrum miasta, a z pod pachy capi im, jak z kibli w dawnej bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Ania przeczytała, mówi, że śmieszne. Wysłałem felieton w piątek, a w sobotę poleciałem do Gruzji.

W poniedziałek rano jestem nad morzem w Batumi, idzie grupa Polaków i do mnie: „O, panie Marcinie, jak to miło, że pana spotykamy, bo przyjechaliśmy tutaj z powodu książki, którą pan z żoną napisał, cudownie. Może by zdjęcie?”. A potem mówią: „Ale trochę pan pojechał, panie Marcinie”. Ja pytam, z czym – z tą miłością do Gruzji? Nie no, z tym, że Polacy śmierdzą. Pytam o co chodzi, a oni, że nic, nieważne, heheszki. I poszli.

Włączasz wtedy internet…

Nie miałem roamingu, ale zrobiło mi się gorąco. Od razu skojarzyło mi się z felietonem, ale podejrzewałem, haniebnie, że redaktor zmienił coś w tekście. Biegnę do hotelu, odpalam internet i patrzę, że to jest wszędzie na jedynkach, i Onet, i Pudelek, wszędzie tytuł: „Meller: Polacy śmierdzą”. Wszedłem na jeden z portali, a tam – choć było jeszcze wcześnie – 8 tysięcy komentarzy! A z tego naprawdę co najmniej połowa to wściekłe, antysemickie teksty. Dzwonię do Anki i pytam ją, czy to widziała. Ona mówi, że tak, ale nie chciała mi nic mówić, bo miała nadzieję, że będę w górach, bez internetu i tego nie zobaczę. Mówię jej: „Żono, miałaś czytać te moje felietony, żeby mnie ustrzec przed hejtem!”. A ona na to, że przecież w tym felietonie nic konkretnego nie było, nie było nawet powiedziane, gdzie to metro, nic. To była jazda naprawdę mocna. Czasami do dziś na prawicowych forach piszą „Meller, co mu Polacy śmierdzą”. Teraz opowiadam to jako anegdotę, ale wtedy wcale mi do śmiechu nie było.

Niby się nauczyłem tego, że te wybuchy hejtu żyją w moim wypadku około trzech dni. Ale mimo wszystko to jednak strasznie „ryje” psychikę.

Myślisz, że to przybiera na sile?

Według mnie tak.

I jest skorelowane z sytuacją polityczną?

Według mnie tak. Nie dotyczy zresztą tylko Polski. Siły polityczne w rodzaju i Donalda Trumpa, i PiS-u – z ich przekazem, że elity złe, a lud mądry i won z polityczną poprawnością – sprawiają, że wszyscy szubrawcy nagle czują się w prawie mówić wszystko. Bo jest przyzwolenie z góry. Beata Mazurek, kiedy bandyci biją ludzi na ulicach, mówi, że nie popiera, ale rozumie. A to jest symbol. To przyzwolenie było wcześniej, ale dziś u władzy są ludzie, którzy częściowo dzięki temu hejtowi do tej władzy doszli. Dlatego hejt kokietują, chociaż niewykluczone, że on wymknął się już spod kontroli.

Ale nie przeceniajmy też politycznego znaczenia hejtu, a raczej zobaczmy jego paradoksalne skutki. Przecież wynik wyborów samorządowych w miastach ze szczególnym uwzględnieniem Warszawy i Łodzi to w jakiejś mierze reakcja na prorządowy hejt.

To „oni” są winni?

Cały wywiad TUTAJ

Marcin Meller

dziennikarz, przez wiele lat reporter w tygodniku „Polityka”. W latach 2003–2012 redaktor naczelny polskiej edycji „Playboya”. Od roku 2012 felietonista „Newsweeka”. Dyrektor wydawniczy Grupy Wydawniczej Foksal. W TVN 24 prowadzi program „Drugie Śniadanie Mistrzów

Karolina Wigura

szefowa Obserwatorium Debaty Publicznej „Kultury Liberalnej”, adiunkt w Instytucie Socjologii UW. Twitter: @KarolinaWigura

"Kultura Liberalna" to polityczno-kulturalny tygodnik internetowy, współtworzony przez naukowców, doktorantów, artystów i dziennikarzy. Pełna wersja na stronie: www.kulturaliberalna.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura