Jarosław jot-Drużycki Jarosław jot-Drużycki
164
BLOG

Milan [EtnoDziennik łemkowski - cz. 2]

Jarosław jot-Drużycki Jarosław jot-Drużycki Kultura Obserwuj notkę 1

- Ой хую, хую, на що те годую... - odzywa się nagle Milan pomiędzy wódkami. Nie jest to język salonowy, ale każdy mężczyzna opuszczony przez kobietę mógłby wziąć te słowa za dewizę. Żal nie tyle z niespełnienia, co z niedopełnienia. Ot P., który opowiada mi o swych licznych łowach (z wędzidłem zasadza się w internecie i czeka) i gubi się już w kształtach swoich jednorazowych kobiet, to w głębi serca marzy o stałym związku. Podobnie myśli i A., który odreagowuje porzucenie ocierając się o oliwkowe pośladki w stołecznych burdelach. Być z kimś, być z nią na zawsze, choć jeszcze jej na horyzoncie nie ma. Jak cholernie trudno być mężczyzną w "naszych czasach". Oj ch***u, ch***u...

Do karczmy w Kalinovie (Калинів) docieram prowadząc mocno wstawionego L. Cieszy się, że jestem z Polski, bo i on ma tam swoje korzenie - jego dziadek pochodzi spod Sanoka, z jakiegoś Nowotańca. I L. powtarza mi to po kilkakroć, jakby na tym zasadzała się tajemnica jego istnienia, choć w pewnym sensie coś w tym jest. Nie wiem gdzie jest Nowotaniec, ale z pokorą kiwam głową, wszak tyle jest wsi i miast, o których nic nie wiem, o których nigdy w życiu się nie dowiem, których nigdy nie będę w stanie wskazać na mapie, nie mówiąc już o tym, by się w nich pojawić i wychylić kufel piwa. Mnie interesuje natomiast (to taka drobna etnograficzna prowokacja) jak się właściwie ta wieś, do której szczęśliwie dotarłem, naprawdę nazywa, bo są przecież dwie tablice, po słowacku i po rusnacku, wytłumacz mi chłopie.
- "Kalinił" – odpowiada L. z mocą - tylko Kalinił, nie inaczej.
Słyszę wyraźne "eł" na końcu i wiem, że innej nazwy nie ma i być nie może.

Stojące przed nami piwa służą tylko popicia. Rozkoszujemy się ostrym smakiem wieczornej wódki. Kieliszki mają przepisowo po pięćdziesiąt gram, a nie czterdzieści, jak się czasem zdarza w innych rejonach naszej Unii. Ceny, choć w euro, nie są przerażające. Może dlatego, że wieś jest już na końcu świata. Raptem dwa kilometry na północ jest owo słynne jarry'owskie "nigdzie", czyli Polska, a parędziesiąt kilometrów na wschód - Ruś Zakarpacka. Vychodne Slovensko to kraniec wszystkiego - znowu przypominam sobie Pankovčina. To taka jakby "Słowacja B". A właściciel z chęcią przyjmuje monety z napisem "Rzeczpospolita Polska".

Położony na peryferiach Republiki Kalinov (po polsku mogło by to być Kalinów chyba?) szczyci się tym, że jest pierwszą miejscowością na Słowacji, która została wyzwolona przez niezwyciężoną Armię Czerwoną. Przypominają o tym rozmieszczone przed wjazdem do wsi socrealistyczne tablice, działa i czołgi, które "robią" za pomniki i mauzoleum żołnierzy sowieckich. We wrześniu odbywa się tu rocznicowa impreza, składane są wieńce, wygłaszane mowy, lokalni dygnitarze pielęgnują krzaki pamięci. Spóźniłem się raptem parę dni, bo świeże wieńce jeszcze leżą .

   


[Została wyzwolona... Jak można tak powiedzieć. Dzisiejsza Słowacja ma taki sam herb jak za księdza Tiso, kiedy w 1939 roku wypowiadała wojnę Rzplitej. Nie przypominam sobie jakiejś eksterminacji obywateli Republiki. O jakim wyzwoleniu mowa? takim, które miałoby się wpisywać się w mit SNP (Słowackiego Powstania Narodowego)? W kontekście polskim brzmi to jeszcze dziwniej. Spotykałem starszych już ludzi, którzy z uporem maniaków używali owej frazy dla opisania wydarzeń, które rozegrały się w latach 1944-45. Absurd. Nikt nigdy nie ośmieliłby się powiedzieć, że Kongresówka została wyzwolona w 1915 roku przez dzielnych chłopców w pickelhaubach. A przecież na instytucjach publicznych pojawiły się wtedy białe orły, wychodziły gazety po polsku, otworzono szkoły różnego typu z polskim językiem wykładowym, a moja siedmioletnia wówczas Babcia śpiewała "Witaj Maj, Trzeci Maj". Ale kwestie używania języka i lokalne różnice kulturowe są bez znaczenia dla okupanta, bo i tak rządzi naznaczony gubernator i lizusi. Wyzwolenie, taka wasza mać...]

             


- Gdzie ty będziesz spać – pyta się nagle Milan.
- Nie wiem - odpowiadam zgodnie z prawdą - postawię gdzieś za wsią pałatkę i zasnę.
- Gdzie ty będziesz spać - powtórnie odzywa się Milan. I już wiem, że chce mnie zaprosić do siebie. Nie ma sprawy, to miłe. Chcę tylko wiedzieć czy nie ma baby.

Przed laty, jak wędrowałem z bratem po słowackiej części Niskiego dotarliśmy do wsi. Nie wiedzieliśmy gdzie rozbić namiot. Wówczas zrobiłem mądrą minę i powiedziałem bratu, licealiście wtedy (a ja byłem już etnografem zawołanym, zaraz po pierwszym roku warszawskiej Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej), że języka to zasięga się w karczmie. Poszliśmy. Jakiś kolo się ozwał, że u niego na podwórku możemy postawić namiot, tylko on musi dopić. Poczekaliśmy. Kiedy doszliśmy do domu, nasz nowy przyjaciel i gospodarz w jednej osobie pokazał na butelkę wódki i powiedział
- Gdyby się ona pytała, to wyście to kupili w podzięce za nocleg, dobre chlapci? To co, napijemy się...
Napiliśmy się. Wzrok młodej, w miarę ładnej, jeśli dobrze pamiętam, żony gospodarza mówił wszystko. Won i to już!!! Usta na szczęście miała zaciśnięte. Brat odprowadził mnie do namiotu. Dobrze mieć brata.

Milan na szczęście nie ma baby. Zasypiam szybko. Jednakże Milan - co się okazuje nad ranem - ma brata. I to starszego brata, który pojawia się wraz z promieniami wschodzącego słońca.
- Gdzie jest ten człowiek, którego spiłeś wczoraj śliwowicą?! - słowa przenikają przez drzwi. Ubieram się w trymiga, Plecak spakowany, wychodzę do przedpokoju - nie lubię takich sytuacji, choć przydarzają się niekiedy podczas włóczęgi.
- Dzień dobry – mówię. Brat Milana nie odpowiada, nie podaje ręki, a interesuje go tylko to czy zza moich pleców nie wyłoni się jakaś piersiasta babeczka. A ni ma, he he he… Ten nie dowierza, marudzi trochę, wreszcie rzuca, że to nie jest noclegowania i demonstracyjnie wychodzi z kawą przed chałupę. Zaraz zresztą zbiera się na grzyby. Milan się uśmiecha, macha ręką i nalewa mi świeżo zaparzoną kawę. Szkoda, że już nie palę, to było takie cudne: kawa i papieros na czczo.

Zaraz po siódmej wychodzimy do otwartej i wcale nie pustej od świtania karczmy, bierzemy po chłodnej zupce piwnej w brązowej flaszce i spędzamy mile poranek w doborowym towarzystwie. Milan z L. i jeszcze jednym kolesiem serwują sobie profilaktycznie po dwa kieliszki, na lepszy początek dnia, niebawem pójdą do urzędu wioskowego - może dostaną dziś jakąś pracę, a wtedy przyjdą tu wieczorem z brzęczącymi monetami. I wtedy nagle z ust Milana wypada sentencja
- Ой хую, хую...


[wrzesień/październik MMIX]

Wtrynia swe trzy grosze od 26 maja 2009 r. "Hospicjum Zaolzie" - rzecz o umieraniu polskości na zachodnim brzegu Olzy Wydawnictwo Beskidy, Wędrynia 2014 Teksty rozproszone (w sieci) Kogo mierzi Księstwo Cieszyńskie. W poszukiwaniu istoty bycia "stela" (Dziennik Zachodni) Mocne uderzenie (obrazki z Wileńszczyzny) (zw.lt) Wraca sprawa Zaolzia (Rzeczpospolita) Cień Czarnej Julki (gazetacodzienna.pl)   Lubczasopismo   Sympatie

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Kultura