Jutrzenka budzi mnie lodowatymi pieszczotami. Chcąc nie chcąc wystawiam głowę spod pałatki - nad dolinami białe kożuchy mgły. To był wspaniały pomysł z noclegiem na łące, na wzniesieniu; z Kątami u stóp i szeroką perspektywą na nadchodzący dzień. Przewracam się z boku na bok, ale raz zdmuchnięty sen nie chce powrócić, a czułości Różanopalcej stają się już nie do zniesienia. Więc wstaję, wkładam buty, wychodzę na mokrą trawę i zwracam się ku Wschodowi. W mistycznym skupieniu oczekuję na pojawienie się nad górami Złotej Tarczy.

A kiedyś kiedyś, upalnym latem na Mazurach, podczas studenckich praktyk w Węgoborku postanowiliśmy, że pójdziemy do Wtorku. Siedzieliśmy na szynach nieczynnej od lat linii kolejowej obok budynku, który w czasach swej świetności pełnił funkcję poważnego dworca na węzłowej stacji. W dłoniach mieliśmy po piwie (to chyba były Dojlidy w wysmukłych butelkach). Siedzieliśmy tak w piątkę, cztery dziewczyny z mojego roku - Ea, Pa, Ju, Zu oraz ja. I chyba koło drugiej czy trzeciej ruszyliśmy na wschód, aby wyjść na spotkanie nadchodzącego Wtorku.
Tory dość szybko się skończyły, bo większość z nich zwinęli Sowieci w 1945 r., ale pozostał nasyp, rowy i wiadukty. Przed pojawieniem się tępych kałmuków jeździły tędy pociągi do Gołdapi i do Lecu. A teraz po półwieczu szliśmy my, wydając co pewien czas przeciągłe uuu! i szu-tu-tu-czu, szu-tu-tu-czu... Ju śpiewała, że "daleka jest droga do Rio" i że "Pedro na lokomotywie lubił kury jeść". Naraz wstrzymała nas jakaś siła, zaległo milczenie - nad horyzontem poczynało się Słońce. Trwało to z kilka minut, nie pamiętam dokładnie ile, ale było to cudowne uczucie. Udało się! Rzuciliśmy się sobie w objęcia. Dotarliśmy, witaj Wtorku!
Radośni wróciliśmy do miasteczka, które powoli dźwigało się z pieleszy. Na targ zjeżdżały samochody, przed sklepem wyładowywano świeży towar, a myśmy wzięli się za ręce i odtańczyli przed spożywczakiem "Kółko graniaste" i na "bęc!" - padliśmy na trawnik turlając się na oczach zadziwionych węgoborzan. 23-letni chłopak i niewiele młodsze od niego dziewczyny. Kupiliśmy sobie mleko w litrowych butelkach i maślankę, także w litrowych butelkach, i buły takie duże, i ser... A teraz, po tylu latach znowu urzeczony wpatruję się jak Pogromca Ciemności wyłania się zza linii horyzontu.

Idę szlakiem. A bardzo nie lubię, kiedy szlaki usiłują się ze mną bawić w chowanego, czy ciuciubabkę. Gdy uciekają mi tak nagle, albo się gubią. Na nic się wtedy zdają nawoływania: "hop! hop! Szlaku! wracaj! gdzie jesteś? tak mi smutno bez Ciebie..." Czuję się wtedy jak ów mąż, którego żona zgubiła z łazienki drogę do łóżka. A tak się właśnie dzieje tuż przed Bartnem. A niech to szlag! W porę jednak nicpoń wylazł zza krzaczorów. Oj przykro by mi było gdyby się biedak nie odnalazł w tym gąszczu i krzywdę sobie zrobił.
A po drodze przychodzi mi do głowy taka Kubusiowo-Puchatkowa mruczanka. Zupełnie machinalnie. Najpierw pojawili się cisi bohaterowie, zapomniani mieszkańcy lasu, których mija się najczęściej bez należytej uwagi. Mimo swej ogromnej ilości są zupełnie niezauważalni, niemal niewidoczni. To skrzypy, mchy, paprocie, porosty, no i grzyby. Grzyby, najbardziej ambiwalentne stwory z tego towarzystwa, stojące w rozkroku między fauną a florą, cholernie podejrzane (porosty zresztą też nie lepsze). I nim dotarłem do Bartnego mruczanka była gotowa. Ale nawet się nie zorientowałem, kiedy stała się bezwiednie bezwstydna, bo już nawet nie frywolna.
Siedzi Skrzyp z Paprotką,
A pan Porost z Grzybem.
Piją białą wódkę
Doprawiając piwem.
Piją tak przy pniaku
W gęstem zagajniku -
Porost, Skrzyp, Paprotka
I Grzyb w meloniku.
Ale im gorąco.
A niech to cholera!
Już Skrzyp do Paprotki
Zaczął się dobierać.
A pan Porost zerka
Wzrokiem otępiałem,
Że Grzyb ma nań chętkę,
Bo Grzyb jest pedałem.
Jak Paprotka wzdycha...
Jak pan Porost wrzeszczy!
Cały las zgorszony
Od tych uciech grzesznych.
Skrzyp zakończył nagle
I pod pieniek leci,
A Grzyb ciągle swoje -
Bo zna się na rzeczy.
Dosyć świntuszenia,
Bo aż słuchać hadko!
Tutaj piosnkę urwę - - -
Ale na ostatku
Smrodek dydaktyczny,
A i pointa przy tem:
Zapamiętaj sobie -
Nigdy nie pij z Grzybem.

W bacówce PTTK na Bartnem rej wodzą paintballowcy. Dużo ich, głośni jak kartacze i wszędzie ich pełno. Wypijam kawę za cztery złote - jest już wpół do piątej - i schodzę na dół, do wsi. Cel? Przejść się drogą, uśmiechnąć do leciwych chyży i pokłonić figurkom Ukrzyżowanego. Ale przede wszystkim - sprawdzić czy sklep przy cerkwi nie zbankrotował aby. Tam zawsze w środku siedzą sobie przy browarze i gadają. Raz po polsku, raz po łemkowsku, to zależy, czy obcy akurat nie wchodzi. Przestawienie się z jednego języka na drugi odbywa się automatycznie. Do Bartnego po akcji "Wisła" sporo mieszkańców wróciło i stanowią zdecydowaną większość, ale i tu napisu "Бортне" poza cmentarnymi pomniczkami nie uświadczysz (jedyna zresztą dwujęzyczna tablica na Łemkowszczyźnie znajduje się przed wjazdem do Bielanki).

Z dala wyłania się cerkiew. Świecą się banie w przedwieczornym słońcu. Trwa właśnie wymiana pokrycia dachu. Kopuły pokrywa już dziewicza miedź. A sklep - zamknięty. Dwóch gości wspiera go plecami, wpółopróżnione butelki w ręku. Mówią, że podczas nabożeństwa nie handluje się. Cóż, zamiast na piwo idę na wieczorne nabożeństwo. Woń kadzidła dochodzi zza zamkniętych drzwi. Wchodzę. Cerkiew jest dobrym miejscem na pożegnanie dnia. Uderza mnie blask świec i śpiew - wschodnia liturgia, która oddziałuje na wszystkie zmysły. Zatrzymuję się w babińcu, w tej zachodniej części przeznaczonej dla pokutników. Znowu zwracam się ku Wschodowi w oczekiwaniu na ósmy dzień Stworzenia. Przede mną Światłość. Господи помилуй. - - - Kiedy wychodzę z cerkwi jest już ciemno.
[wrzesień/listopad MMIX]
Inne tematy w dziale Kultura