Zacznę od fabuły filmu, która ilustruje jak można radzić sobie z lękiem.
Jest taki konkretny moment w spadający samolocie /pokażę to w clipie poniżej/, w ktorym Jeff B. jakby wchodzi w inny stan świadomości. Przeciska się przez rzędy foteli i nawet nie wie, że selektywnie mówiąc do pasażerów, iż wszystko będzie dobrze - kieruje te słowa, tylko do tych, którzy przeżyją, pomija milczeniem tych, którym nie uda się. I jakby te osoby, ich krzyk źrenic - pojmują w dziwny sposób komunikat a priori.
Ten inny stan świadomości trzyma Jeffa także po katastrofie. Z jednej strony czuje się wyobcowany w realiach, z drugiej strony czuje w sobie niedoświadczany wcześniej power.
Nie boi się spaceru po krawędzi dachu, szybkiej jazdy autem, nie boi się rozpadu swego małżeństwa. I nie dlatego nie boi się, bo taki poziom odwagi. Nie boi się, bo wciąż jest poza tym światem.
On czuje, że dzieje się coś dziwnego - sięga po truskawkę, na który to owoc jest uczulony - konsumuje i nic. W finalnej scenie filmu, już inna truskawka o mało go nie zabija.
I najważniejsza scena dla mnie w tym filmie - wydobywanie z lęku, z poczucia winy dziewczyny, która też była w tym samolocie i straciła dziecko w katastrofie.
Antidotum dla niej spadło na niego w formule nagłej iluminacji.
Co ważne, nie brał w rachubę, że może ją i siebie zabić. Inny, ważniejszy priorytet - uwolnić od lęku, od traumy.
Tak na marginesie - z jaką męska troską sadowi ją na tylnym siedzeniu - cóż, wyłapuję takie detale z prostej przyczyny, jestem na to to bardzo uwrażliwiona.
Cała sytuacja - to mocną kreską rozrysowany akt męskiej troski. Od pewnego stopnia przemyślany, w sporej części intuicyjny. Ale skuteczny.
Wjazd w ścianę okazał się przebudzeniem Łazarza dla dziewczyny.
Niestety nie dla Jeffa.
I on potrzebował oczyszczenia.
Jego nienaturalna odwaga, emocjonalne ADHD - świadczyło o jednym - jest poza sobą samym, jest poza nurtem własnego życia.
Stąd jego słowa do żony - ocal mnie.
I tak już poza linią fabuły.
Nie musimy doświadczać extremum katastrofy lotniczej, nie musimy spacerować po krawędziach dachu, by nie być wolnym od infekcji lękiem.
Różnoimienne lęki spacerują cichcem po naszym osoczu emocji.
Gdy je rozpoznajemy - nie jest źle. To już otwarte drzwi do ich spacyfikowania. Jednak, gdy ktoś oznajmia, że jest wolny od lęku - to im bardziej o tym krzyczy, tym większy bagaż lęku nosi w sobie.
Sam lęk nie jest problemem. Bo przypomina drobnoustroje, które czy chcemy, czy też - osiadają na naszej skórze, ustach etc.
Trudność polega na czym innym. Z lęku może nas uwolnić czynnik zewnętrzny - tak jak Jeff wobec dziewczyny w aucie.
Czynnik zewnętrzny - najczęściej w osobie drugiego człowieka.
Jeśli mężczyzna stracił poczucie swej wartości, monolit swej męskości postrzega jako gruz, bo ktoś zranił, bo coś wydarzyło się niedobrego - najszybciej odbuduje go, szczere nachylenie się innej kobiety. Takiej, której ufa.
Jeśli ktoś powie mi, nie bój się burzy która nadchodzi - uwalnia mnie od lęku, choć przecież owo wsparcie nie jest gwarantem, że nic nie strzeli w mój dach.
Jest taka łatwość w infekowaniu innych lękiem - swych dzieci, partnerów, znajomych.
Jakże trudniej wejść na trakt uwalniania z niego.
Inne tematy w dziale Rozmaitości