Odrzucenie.
Czym jest?
Czy odrzucenie i odejście to tożsame pojęcia?
Przede wszystkim odrzucenie to nie akt, to proces - trwający nawet latami - choć paradoksalnie potrafi zadomowić się w okresie tańca godowego.
Odrzucenie nie ubiera się w koturny, nie przechadza się w oczojebnych barwach.
Nie korzysta z megafonu, nie podbija basów.
Odrzucenie dokonuje się już wtedy:
- gdy ciepłe spojrzenie jednej ze stron spotyka się z chłodnym banalizowaniem ciepła w źrenicach odbiorcy;
- gdy wtulona osoba czuje sztywnego manekina;
- gdy sabotaż na własnych słowach, obietnicach, wyznaniach - kiedyś podanych;
- gdy pigment irytacji, bo weszliśmy w pole widzenia;
- gdy ważne pytania oddawane są alfonsowi milczenia;
- gdy strefa brać jest wyraźnie zaznaczona, ale dawać - rozsypała się w pył gorzkiej inercji;
- gdy dotyk ma metkę czynu jedynie erotycznego, a gesty bliskości są za głupie, by umieszczać je we współbyciu;
- gdy wierność jest wciąż karana jazgotem o rzekomej zdradzie;
- gdy ważni jesteśmy, bo wysoka przydatność, a gdy omdlenie od choroby, czy mentalne nawet od ciężaru życia - to jesteśmy invisible;
- gdy skala bólu tak wysoka, że tylko nieme help - a druga strona gasi: przesadzasz, albo w ogóle omija łukiem;
- gdy jesteśmy marną oczywistością;
- gdy stajemy się drenażem frustracji, a dialog o bólu jest stale odrzucany.
Odrzucenie to cichy proces wpleciony w codzienność. Z latami pęcznieje, także w kratni.
A gdy już pewien próg - odrzucenie zostaje przewalutowane w odejście.
A ci, którzy latami odrzucali, tak wrednie, tak programowo - w szoku! Bo przecież to taki udany związek..No niemalże ... wzorcowy. Potem asekuracyjna myśl w tych zawsze zimnych, nieobecnych, że pokochała po prostu innego/pokochał inną. Dlatego finał.
By pokochać kolejną osobę, trzeba w nas zabić pierwotną miłość. A miłość naprawdę nie tak łatwo zatłuc.
Nigdy odwrotnie.
Jeśli zaś nigdy miłości nie było - okres karencji się wypełnił.
Można być bigamistą erotycznym, ale nigdy mentalnym.
Odrzucamy kochane osoby na milion sposobów - często upatrując w takiej pragmatyce niezły trening na wyszkolenie, zatrzymanie, spacyfikowanie, podporządkowanie.
A najgorzej jak się komuś coś wydaje...
Nie idealizuję rzeczywistości - nawet gdybym chciała - nie mam na to szans, często usytuowana pod jej podeszwą.
Nie idealizuję ludzi - nie ma takiej potrzeby - bo zachwycają mnie pięknem nawet trudnej prawdy. Bo ranią, by już nigdy się do mnie nie zbliżyć.
Nie boję się odrzucenia. Z wielu powodów. Bo życiowy uniwersytet odrzucania mnie z jednoczesnym zapewnieniem, że żadna inna kobieta, że kochać to tylko mnie.
Nie boję się odrzucenia - bo imperatyw bycia ze mną to idiotyzm.
Nie boję się odrzucenia - bo trwanie przy mnie z innych powodów niż uczucie i tak byłoby golgotą dla obu stron. A jedyny nektar wtedy - to wyciśnięte z biblijnej gąbki krople nienawiści.
Nie boję się odrzucenia - bo samotność to żadne piekło. To spokojne łany zbóż, dalekie od wielobarwnego raju, ale kojące, żywiące ziarnem dni, które i wtedy potrafią być piękne.
Nie boję się odrzucenia - tak bardzo świadoma swej niedoskonałości - więc niby dlaczego ktoś miałby stawiać na mnie.
Odrzucona w taki czy inny sposób - nie zostaję sama. Zostaje przy mnie zawsze rewelacyjna dziewczyna. O mym imieniu, mym DNA, przypomniana wizualnie w odbiciu lustra.
Odrzucenie - nie ruguje mej wartości.
Dobrze mi z tym, że nie jestem koniecznością, oczywistością. To także zdrowy wymiar wolności. A wolność - to jedyny uniwersytet kochania.
Cytat z pewnego filmu:
Miłość to jest takie coś, czego nie ma. To takie coś co sprawia, że nie ma litości... To tak jakby budować dom i palić wszystko wokół... Miłość to jest słuchanie pod drzwiami, czy to jej buty tak skrzypią po schodach, miłość jest wtedy, jak do czterdziestoletniej kobiety wciąż mówisz Moja Maleńka i kiedy patrzysz jak ona je, a sam nie możesz przełknąć... Wtedy, kiedy nie zaśniesz, zanim nie dotkniesz jej brzucha... Wtedy, kiedy stoicie pod drzewem, a ty marzysz, żeby się przewróciło, bo będziesz mógł ją osłonić...
Ładne, choć w przyrodzie męskiej refleksji rzadko występuje...
Inny film: Przed wschodem i zachodem słońca.
Gatunkowo określa się tę produkcję tzw. kinem gadanym. Jednak widz w ogóle nie czuje się zagadany. Dialogowanie to główny walor tych opowieści.
Fenomenalna scena w knajpie. Niezależnie od tego, czy ktoś jest ekstrawertykiem czy introwertykiem - jakże trudno ujawnić ile dla nas znaczy ta druga osoba. Zwłaszcza na etapie uwertury znajomości.
Bohaterowie korzystają ze sprzyjającego klimatu stolika w knajpie. Ale i on nie ułatwia. Iluminacja - wchodza w symulację rozmowy telefonicznej. I też nie obsadzając odbiorcę telefonu tą drugą osobą. Niby siedzą na wyciągnięcie dłoni, kopulacja źrenic jest faktem - a jednak słodka dezercja w wymyślony telefon - bo za ważne słowa, bo za ważna chwila, by podać ją ot tak, jak na gazecie banalnego dialogu. Oczywistym się staje, że via telefon powiedzą więcej, niż bez tego wybiegu.
Sposób uroczy, ale najważniejszy jest tu rezultat.
Nie jest tajemnicą, że filarem każdego sensownego związku jest dialog. Nie blablabla, frekwencyjność też nie ma takiego znaczenia, jak jakość, jak wątek, jak wspólny spacer po 2 odrębnych światach. Bo każda para to iloczyn tych światów. Być przewodnikiem samych siebie to sztuka, to rodzaj sacrum, o wiele trudniejsze niż ars amandi.
I owa scena:
Inne tematy w dziale Rozmaitości