Z filmu Fight Club:
Ze spluwą w ustach wymawia się tylko samogłoski.
Kto widzial, ten pamięta tę scenę.
Ale ja pójdę dalej.
Nie wiem dlaczego, ale dokonała się we mnie mocna konotacja, z monosylabowymi mentalnie. Można ich nazwać introwertykami, ale pole skojarzenia jest szersze.
Mam tu na myśli blokady emocjonalne, nieufność, asekurację.
I nawet nie jest problemem, że ktoś właśnie tak.
Pytanie jest inne.
Co stanowi ową lufę, bo palcem na spuście jest jedynie lęk przed tym.
Człowiek, napotkawszy przeszkodę, której nie może zniszczyć – zaczyna niszczyć sam siebie. Straszliwe sprzężenie, które jest przyczyną załamań, depresji, źródłem alkoholizmu i narkomanii. Kapuściński / Lapidaria /.
Lufa w ustach, to może być powikłany Los.
Lufa w ustach, to czyjaś niedobra obecność, którą nie zawsze jest łatwo zamienić na absencję.
Lufa w ustach to często plon naszej głupoty, zaniedbań, błędów, inercji lub nadgorliwości.
Budzimy się z jej metalicznym smakiem, ale stały bodziec z czasem - przestaje być odczuwalnym bodźcem.
Oswojony bodziec jednak nie znika.
Szeptem szczerbi nasz spokój, radość życia, umiejętność wyjścia do drugiego człowieka.
Ranimy nie dlatego, że partner jest jaki jest. Ranimy jedynie z tego powodu, jacy my sami jesteśmy.
Kaliber lufy nie ma znaczenia.
Czasem ma się ochotę samemu nacisnąć spust - dla spokoju, którego po wystrzale nawet nie będzie nam dane zaznać - ale na pewno detonujemy niepokój.
Taki blowjob, którego finał nie kończy się ejakulacją spełnienia.
O czym marzą ci z lufą w ustach?
O wolności.
Być zniewolonym znaczy zawsze: być samotnym. Wyzwolenie człowieka zaczyna się od wewnątrz. Nie mogłoby się jednak zacząć, gdyby człowiek nie spotkał obok siebie wolności innego i gdyby się nią nie zachłysnął.
Józef Stanisław Tischner
Dlatego tak bardzo fascynują mnie wewnątrzsterowni.
Uważni wobec tego co zewnętrzne, ale decyzjność, nadawanie formuły swemu życiu - dokonuje się w nich samych.
Ktoś powie - no każdy tak ma.
Ja powiem - nie każdy.
Październik to zawsze rocznica mego blogowania. A są to już całe lata, tysiące wpisów.
Nazbierało się wiele znajomości z Czytelnikami, łącznie z osobistym ich poznaniem.
Zaczęłam prowadzić bloga w latach, gdy miałam lufę w ustach.
Nie zawsze można szybko zmienić okoliczności życia, ale zawsze można zacząć od meblowania siebie wewnętrznie.
Nic nie można zmienić w przeszłości, ale gdy ją zrozumiemy, możemy użyć jej jako wartości korygującej w teraźniejszości, a przyszłość jako wartości motywującej . Kierkegaard
Bo adresatem mych wpisów zawsze byłam ja.
Pomimo tego spływały listy, sygnały Czytelników, że moje refleksje pomagają im.
Nie ukrywam, że te sygnały, zwierzenia - budowały mą wewnętrzną siłę, która lata temu miała anorektyczny wymiar.
Mijały lata, metal lufy wyparował - ale też dzięki mej pracy, by to w końcu nastąpiło.
Pamięć o tym, jak to jest z nią żyć - to jednoczesna wiedza, jak uchronić się przed powtórką z rozrywki.
Jakiś czas temu otrzymałam list od Czytelnika, mieszkającego na stałe w Niemczech. Nie komentował mnie - ale jakże wiele mi dały jego słowa otrzymane za kulisami bloga.
Dał zgodę na jego upublicznienie, więc kilka fragmentów.
Treść tego listu jest tylko niedoskonałą i bardzo ogólną, szczątkową wręcz próbą zdefiniowania Twojego pisania, pochwałą jego precyzji, konsekwencji, urody, ale także gotowości do autoanalizy, do korekty własnych sądów - wreszcie nieudawanego szacunku do ewentualnych oponentów (mimo wszystko z odwagą bezlitosnego wytknięcia ułomności ich analizy, argumentów).
Można powiedzieć, że jesteś w jakimś sensie moim nauczycielem, pierwszym recenzentem mojej naiwności, genialnym w precyzji radosnych pochwał i cierpliwych nagan. Mojego odbioru Ciebie nie możesz wątpieniu w zasłużoność poddawać, bo to wyważona opinia potwierdzona wielokrotnie.
Nie ma mowy choćby o cieniu "niezasłużenia".
Jeszcze raz powtórzę, że zaimponowałaś mi wtedy bardzo właśnie cierpliwością, spokojem i łopatologicznym tłumaczeniem mi, że rozumiem to czego Ty nie powiedziałaś, że wymyślam światy, które nie zostały zwerbalizowane. Ale ja byłem wtedy naprawdę w bardzo złym stanie.
Zrewidowanie siebie to akt odwagi, bo musimy zaprzeczyć w jakiejś mierze sobie, swoim racjom. Ale samo zaprzeczenie nie wystarcza, to pociąga zmiany w życiu, które nie zawsze są możliwe. Nie chcę zostawiać trupów na swojej drodzę i nie zrobię tego nigdy.(...)
W naszym gwałtownym (z mojej strony) dialogu mailowym, zaimponowałaś mi spokojem i celnymi, chłodnymi argumentami.
Wiecz co było dla mnie wtedy szokiem? To, że stwierdziłem, iż wokół mnie, w moim życiu zgromadziły się same Zuzy :-)) (pamiętasz jeszcze?), czyli kobiety niewydolne intelektualnie, z którymi porozumienie się na poziome werbalnym nie jest możliwe, one działają wyłącznie emocjonalnie, a przez to, że są niewydolne mentalnie ich emocjonalność jest irracjonalna. Nazywają dobrem to co same za dobro uważają w swoim zakompleksionym i ograniczonym mózgu.
Nie są w stanie zrozumieć cudzych kryteriów, a co dopiero je użyć. Ale stwierdzenie tego faktu przez tak niebotyczny kontrast Zuzy do Ciebie, było dla mnie potwornością. Potwornością, że przy takich kobieto-Zuzach, które na dodatek mają syndrom powoju, bo w sobie żadnego oparcia, więc oplatają partnera nazywając te pęta miłością, że przy nich jakikolwiek rozwój nie jest możliwy, bo one nawet o ten rozwój są zazdrosne. To znaczy nie o rozwój oczywiście ale o to, że inspiracją, natchnieniem do tego rozwoju może być inny człowiek niż ona sama (sic!)
Ty, potrafiąca nazwać zjawiska, precyzyjna w słowach, posiadająca zdroworozsądkowe poglądy, potrafiąca nieemocjonalnie, ale z temperamentem zaistnieć, zrozumieć (rozum jest tutaj wymogiem i niejaka wyobraźnia), zdiagnozować i terapię poradzić :-)
To, że mogłem siebie samego zrozumieć zawdzięczam Tobie, bo bez Twojego zaistnienia (pomimo tego, że tak różnego od mojego), naszego tarcia :-) nigdy nie otworzyłbym się na Inność, nie odważyłbym się sobie zaprzeczyć, nie otworzyłbym się przed innymi, nie potrafiłbym uznać, że moje życie jest porażką, co mnie wcale nie dołuje, bo tę porażkę definiuję jako niespełnienie się moich oczekiwań, miałem wadliwe kryteria wyboru, to co wybrałem nie zapewniło mi dojścia do tego co chciałem (także jeśli chodzi o dzieci i ich wychowanie), jest to porażka, nic już zmienić nie można, trzydzieści lat w jakimś sensie straconych, sam nie jestem bez winy, bo wina nigdy nie leży po jednej stronie, ale jednocześnie uświadomienie sobie tego, rewizja poglądów, zastosowanie działań ratunkowych, jasne wyrażenie własnych potrzeb i poglądów, i co najważniejsze przestanie się bać, to wszystko jest sukcesem i nadzieją na przyszłość.
Ten list uświadomił mi kilka spraw, ale także to - że uwalniając latami swe usta od lufy - nieświadomie uwalniałam usta ludzi mi nieznanych.
To nigdy nie było moim celem - tym bardziej, że rozgrywało się w tle mej werbalizacji.
Obecnie w miarę spokojnie oddycham.
Biorę w usta to - co chcę brać.
Jedyna inwazja metaliczna w mych ustach - to dłoń stamatologa z wiertłem etc :-)
Ktoś kiedyś napisał:
Czystej duszy nie zbrukasz. Ma zamontowane firewalle z miłości. Nie da się tego wyruchać.
Czystej nie w sensie braku błędów, nie w sensie doskonałej. Czystej, bo stawia na miłość szeroko rozumianą, a nie nienawiść.
Nienawiść to zdradliwa magia. Zawsze zabierze ci więcej niż da.
Skończyła się era okradania mnie z... mnie samej.
Bo życie to samogłoski i spółgłoski.
Inne tematy w dziale Rozmaitości