Karen Blixen napisała kiedyś, że Bóg karze nas spełniając nasze marzenia.
Wskazanie na Szefa w Niebiesiach jest tu tylko pozorne, bo skład sędziowski ma nasze DNA.
Why?
Bo bywa tak, że siodłamy nasze marzenie i galopem - cokolwiek jakkolwiek - by przewalutować je na fakt. Pokonujemy rafy, często samych siebie, by tylko...
A gdy nadchodzi dzień "chwały" - WTF???
Spadamy jak Feliks, tylko asekuracji czaszy brak.
Nominowany do 8 Oscarów obraz "Silver Linings Playbook" niejako ilustruje taki syndrom.
Zostawię na boku owe nominacje, bo jako żywo nie wiem za co, tym bardziej...że pojawia się myśl - Robert de Niro tak naprawdę już się warsztatowo wypalił.
3/4 filmu wykańcza. Tak po prostu. Kolejne sceny przypominają klimatem dokument dotyczący zaburzeń dwubiegunowych.
Chaos, biegunka myślowa bohatera, werbalna - oblepiają, duszą...Rodzi się w widzu mentalna klaustrofobia i zmęczenie.
Jednak ten słowotok musiał się pojawić dla kontrastu fraz sytuacyjnych... co potem.
Nie jest łatwo relacjonować linię fabuły, by jej nie zdradzać.
Szalupą emocjonalną bohatera dotkniętego zaburzeniem, był plan odzyskania żony.
Chwalebne, gdyby nie obsesyjne i irracjonalne.
Terapeuta przygotowuje go na alternatywę: sukces - porażka, z naciskiem na porażka.
Pacjent jednak jest impregnowany na taką synoptykę.
Wie lepiej. A wiedza nie pochodzi z wiedzy, ale lepkiego bagna fiksacji.
Kiedy się go obserwuje - ma się wrażenie, że facet nie oddycha. Z wcześniej złapaną dawką powietrza, wali na oślep w zamroczeniu przez kolejne tygodnie. Ten bezdech udziela sie także widzowi.
Filozofia to Platon - a reszta to przypisy do niego. Analogicznie w filmie - sens życia to odzyskanie żony - inni to przypisy do życia.
I tu zaczyna się najciekawsze i to zatrzymuje w kinowym fotelu: ów potencjał "przypisów".
Jakże często my sami nie dostrzegamy błogosławieństwa w tych co obok, zafiksowani na obrany cel.
Ten neurasteniczny zoom jest jak program do obróbki kadrów - wycina tło - w którym często więcej się dzieje niż na pierwszym, centralnym planie.
Podpięci do marzenia - tracimy wszystko to co nim nie jest.
Nie zawsze wiemy, co jest dla nas najlepsze.
Eksplorując okoliczności, moderując je pod zamarzenie - zniekształcamy zdrową optykę, gwałcimy instynkt samozachowawczy.
Wielu, nawet bez skonkretyzowanego celu - chaotycznie dotyka innych w tonacji premedytacji przypadku, bo może z tego wykluje się realizacja marzenia bez marzenia.
Stąd całe galaktyki miałkiej bylejakości.
Kuriozalne jest to, że nawet będą walczyć o niezdefiniowaną bylejakość - bo sami nie wiedzą czego chcą, jaki mają smak na życie, jaki mają apetyt na rys osobowości. Walić do przodu, łokciami siniaczyć pobliskich...
Nadrzędność rywalizacji do istoty rzeczy.
Komplet nocników z przebudzoną dłonią - dewaluuje naszą mądrość życiową.
Bo zabrakło pytania - a jest w ogóle taki imperatyw?
W jakim celu ten bezświadomy, lunatyczny bieg?
Mawia się, że miłość, szczęście puka do naszych drzwi.
Problem, byśmy akurat byli w domu.
To za mało.
Nawet nie lookamy przez judasza - bo nie każde pukanie namaścimy otwarciem zamka.
Nie weryfikujemy, bo wiemy! Bo architektura marzenia z konkretnym imieniem.
A gdy się dokona - faktografia boleśnie strzela w potylicę porażką.
Tak naprawdę...szczęście, dostrojone do nas imię....przemyka w przypisach do życia.
Uważni, bez BDSM fiksacji - nie przegapią. Sam zapach potencjału będzie skuteczną nawigacją. Świadome nozdrza tu są twardym wymogiem.
To nie Bóg nas karze.
W składzie sędziowskim jesteśmy my sami - w todze ignorancji, pychy i z tomami akt dokumentującymi analfabetyzm samych siebie.
Inne tematy w dziale Rozmaitości