W niedzielę stałam pod Wawelem, na zakręcie koło krzyża katyńskiego. W strasznym ścisku, ale za to w czwartym rzędzie od barierek, czyli tym, który zdołał zobaczyć kondukt z bliska. Ci, co stali w pierwszym rzędzie, czekali od rana. W ciszy, bo nie było żadnego nagłośnienia. Ale nic to. Tłumy ludzi za mną nie tylko nic nie usłyszały, ale i nie zobaczyły. Mnie się udało być niemal na wyciągnięcie ręki.
Widok trumny z ciałem bliskiej osoby jest zawsze bolesny. Wtedy najbardziej dotyka nas ostateczność tego, co się stało. Widok tych dwóch drewnianych skrzynek na obsypanych kwiatami lawetach był wstrząsający. Nieporównywalny z oglądaniem obrazków w tiwi. W ciągu kilku sekund zrozumiałam tych, którzy szlochali, wychodząc z Sali Kolumnowej.
Przyszliśmy z moją drugą połową, by odprowadzić ich na Wawel. Nie traktowaliśmy tego jako obowiązek. Dla nas to był zaszczyt.
Pytania o okoliczności katastrofy z 10 kwietnia palą mnie jak ogień i cieszę się, że tu na salonie mogę poczytać mądrych ludzi. Nie wiem, czy będę pisać notki, ale lubię zostawiać komentarze i nie chciałam być całkiem anonimowa.
No i chciałam gdzieś zostawić wspomnienie tego zakrętu.
Inne tematy w dziale Polityka