Berlin Zachodni, 1986.
Dzisiaj będą się ważyć moje dalsze losy. Czekam na mojego przyszłego szefa. Jeżeli Detlef Krase będzie zadowolony ze mnie pod każdym względem, mam być typem aryjskim, mówić po niemiecku, chociaż w podstawowym stopniu, ewentualnie płynnie po angielsku, a przede wszystkim okażę się przydatny jako pracownik ( siła robocza) do wszystkiego w stoczni jachtowej, jestem na wozie. Nie chcę nawet myśleć o porażce. Palę papierosa za papierosem...
Pod budynek firmy zajeżdża czarny volkswagen. Wysiada niski, łysy mężczyzna, a zanim , wesoło poszczekując, wyskakuje seter. * - Adi, Adi - słyszę - komm hier *. Mężczyzna patrzy na mnie uważnie, wbija przenikliwie wzrok w moją postać, ocenia, mruży oczy. Po chwili bez słowa wchodzi do biura. Za stojącego obok hangaru wystaje przykryty płachtami dziob jachtu. Na pachołkach - łódz motorowa, obok pod brezentowym okryciem - zarysowuje się kształt dużego jachtu. Przystań. Na wodzie cała żaglowa flotylla. Jednostka obok jednostki czyni nadzieję na dużo pracy, a to znaczy dobry zarobek. Tak kombinuję, doświadczony rozmaitymi, fatalnymi zdarzeniami w Bawarii, które wprowadziły mnie w stan posażnej desperacji. Money, money,... kasa - huczy w głowie.
Po chwili mój kolega, Hans, Polak do 1982 roku, podchodzi do mnie i mówi, że Detlef podda mnie dzisiaj decydującej probie. Idę do zarzuconego w nieładzie rozmaitymi gratami hangaru i przebieram się w w mocno zużyty, roboczy kombinezon. Pytanie ( po angielsku), czy jestem gotowy. - Tak, oczywiście - odpowiadam. Detlef bez słowa wskazuje zwinięty na dużej szpuli kabel przedłużacza. Rozumiem, że mam go podłączyć do prądu, którego gniazdo znajduje się gdzieś na zewnątrz. Wybiegam. Szukam wszędzie i nic. Przecież nie mogę rozpocząć testu od tak głupiego potknięcia. Niemiec milczy i uśmieszek błąka się na jego facjacie.
Po dwóch - pięciu minutach Krase wybiega z hangaru. Trzyma maszynę do szlifowania z nałożonym już papierem ściernym. Widzi, że nie podłączyłem kabla. Krzyczy po niemiecku ( idiot, sztrom ), klepie się po oczach, chwyta mnie za ramię i ciągnie na tył hangaru, gdzie tkwi to cholerne gniazdo. Myślę uniesiony w nerwach - o ty szkopie podstępny III. Skąd u diabła miałem wiedzieć, że ono jest tutaj.
Maszyna podłączona. Mam oczyścić z warstwy lakieru drewniana łódz stojącą przy hangarze. Narzucam sobie zwariowane tempo. Krase przychodzi, pojawia się nagle co pięć, dziesięć minut. Patrzy i nic nie mówi. Po dwóch godzinach jestem mokry, jak po ulewnym deszczu. Oberwaniu chmury z potem. Trzeba bez przerwy unosić ręce uniesione z narzędziem ( haende hoch). Kończę po sześciu godzinach...nie wiem zresztą...W oczach, w nosie, w uszach, wszędzie błotnista mieszanka pyłu z potem i chemią. Przychodzi Krase. Sprawdza centymetr po centymetrze efekty mojej roboty. Poprawki. I to na godzinę pracy. Pojawia się Hans.
- Zbyt wolny jesteś dla niego - mówi. Nic. Dalej. Szybko posprzątaj na błysk hangar. Zobaczymy. Zag, zag i fertig.
Chwytam szczotkę. Krase krzyczy. Zaczynam układać puszki z farba. Wrzask Krasego. Czego on chce? Nie wiem. Skaczę po hangarze jak ogłupiała żaba. Osiemnasta. Krase ostatecznie mnie przyjmie na dwa tygodnie ale stawkę obniży i to boleśnie. Zgadzam się. Nieskrywany Uśmiech spełnionego Niemca.
Czwartek.
Budzik. Przerażający brzęk. Na początek mam umyć cztery jachty. Krase: - Jak skończysz jedna pracę, to musisz natychmiast znależć sobie następną. Sam, gdy mnie wyjątkowo nie będzie. Sprzątaj na przykład plac dookoła hangarów. Nie możesz stać ani siedzieć. Wykluczone. Ja tobie płacę za każdą minutę, sekundę...rozumiesz?! Potem zauważam, że Krase celowo zaniża czas na wykonanie wszelkich prac, tak abym wszystko robił w biegu. Szpachlowanie drewnianej łodzi, ręcznie wyczyścić papierem ściernym, umyć. - Tylko szybko, bo masz dużo pracy jeszcze. Co kilka minut szef pojawia się jak zły duch - tutaj niedobrze, tam lepiej, szybko, szybko, ale ordnung muss sein. Ciągle krzyczy, raz głośniej, raz ciszej. Zaciskam pięści, zagryzam wargi. Przeliczenie dewizowej dniówki na złote polskie jest tak nieprawdopodobnie korzystne, że świadomość tego tłumi złość i ambicie wszelkie. Oczyścić dno jakiegoś jachtu. Ende. Wpisuję dwanaście godzin do tajnego notatnika. Mnożę. Zapominam o zmęczeniu. Przy wypłacie Krase oszwabił mnie na dwieście marek. Pro forma? Nie zauważyłem wtedy.
Mija dzień za dniem...Krase mówi, że mogę spać w małym kampingu na górce, w lasku. Niedaleko hangaru. Okropnie tam jest. Tu miał lokum mój poprzednik. Szklanka, garnek, trochę herbaty i cukru. Resztę żywności wyrzucam, bo śmierdzi...
Środa, czwartek, piątek.
Ciągle poleruję dwanaście do piętnastu godzin. Ręce często odmawiają posłuszeństwa. Ogarnia mnie dziwny amok. Myślę automatycznie. Żyje automatycznie. Potwornie bolą mnie plecy. Myję się tylko rano. Wieczorem zauważam, że nie mieszkam sam. Stoję w ciemnym pomieszczeniu w kampingu. Na zewnątrz jest jaśniej - poświata księżycowa. I właśnie w jej blasku widzę, aż dreszcz przechodzi po plecach, cała armię, kilkadziesiąt szczurów, Stoją znieruchomiałe, w ciszy, obserwują mnie...Potem już nigdy ich nie spotkałem. Czasem nadgryzione mydło...
Poniedziałek.
Dzisiaj Krase sprzedaje drewniany, mały jacht. Ładujemy go na specjalny wózek. I po specjalnej pochylni powoli schodzi na wodę. Nagle: tragiczny krzyk Krasego. Jacht szybko nabiera wody. Nieszczelność. Już prawie całkowicie wypełniony wodą. Tonie. Dostaję wiadro i ostro wyartykułowane polecenie czerpania wody z jachtu, stojąc na pokładzie. Krase drze się wniebogłosy: - Schnell, schnell !!! Ratuje się wyskakując z łódki na brzeg. Katastrofa jak cholera, a ja duszę się ze śmiechu.
Poniedziałek ( po miesiącu).
Jeden z właścicieli polerowanych przeze mnie jachtów przynosi mi szampana za dobre wykonanie pracy. Krase ma dziwna minę.
Dostaję specjalna maszynę z tarczą ścierną. Mam zeszlifować farbę z burt dużego jachtu aż do powierzchni poziomu mat. Nie dostaje żadnej ochrony na nos i uszy i oczy. Czuję tysiące igiełek wbijających się w moje ręce i twarz. Pracuje dwanaście godzin. I ten mdlący, duszący smród zniewalający niepokojąco, Z oczu ciurkiem płyną mi łzy. Cala twarz opuchnięta i zaczerwieniana jak pomidor. Mdleję, wymiotuję, docieram przy pomocy pomocnika niemieckiego szefa do kampingu.
Dzień ostatni po czterech miesiącach.
Coraz bardziej umyka realność przeżytych dni. Jeszcze tak wiele się zdarzyło. Miejsca na kartce mało aby opisać. Zupełnie nie mogę zrozumieć, skąd czerpałem energię do pracy ponad siły. Przecież żądza pieniądza nie ma aż tak cudownej właściwości. Cudownej? A może ma? Do licha, przecież zgłoszę na granicy wiele setek niemieckich marek.
Opublikowano: 20.10.2018 14:48.