Przyznam się dziś do mojej słabości i luksusu, na który pozwalam sobie od czasu do czasu wśród codziennego stresu i gonitwy. Otóż uwielbiam posiedzieć sobie w kawiarni, najlepiej samotnie i przy porządnej kawie i posłuchać, co mówią dookoła mnie. Wiem, to brzydko podsłuchiwać ale nic na to nie poradzę, każdy jakąś tam słabość ma. Odkąd zaczęłam pisać stało się to wręcz obowiązkiem służbowym. Można przy tym dokonać i ciekawych odkryć i niejedno arcydzieło może powstać.
Oczywiście prawdopodobieństwo, że dziś w kawiarni spotka się kogoś na miarę Kanta, Schopenhauera czy choćby młodopolskiej krakowskiej bohemy, jest zdecydowanie dość niewielkie. Jak świat długi i szeroki najbardziej rozpowszechnione tematy kawiarnianych rozmów to w tej chwili bóle w krzyżu i podwyżki cen benzyny ale wiadomo - czasy nie są romantyczne a materializm się szerzy.
No więc siedzę tak sobie pewnego popołudnia w popularnej kawiarnio-księgarni w dużej europejskiej metropolii. Mimo ciągle obwieszczanego kryzysu i spadających dochodów prawie wszystkie stoliki zajęte, trzeba brać to co jest. Siadam koło mężczyzny mniej więcej czterdziestoletniego i kobiety między 25 a 30. Rozmawiają po hiszpańsku, dziewczyna jest nativspeakerką. Mężczyzna posługuje się hiszpańskim bardzo dobrze ale sądząc po akcencie i wyglądzie pochodzi najwyraźniej gdzieś z okolic Niemcy-Holandia. Ja sama hiszpańskiego wprawdzie już długo nie używałam ale wszystko dobrze rozumiem.
Są związani z tutejszym uniwersytetem i debatują o "projekcie", nad którym właśnie pracują - wiadomo teraz wszystko niedokończone jest "projektem" a wszystko dokończone "produktem". Wyciągam ucho coraz bardziej, podsłuchuję coraz intensywniej. "Projekt" dotyczy badania zachowań migrantów i migrantek (wyraźnie wyodrębnione). Badają więc te zachowania migrantów w kilku miejscowościach w Hiszpanii a ponadto w Marsylii i w Wenecji. Może jeszcze gdzieś, nie śledziłam rozmowy od samego początku. Potem projekt ma się jeszcze rozprzestrzenić na Azję i na USA.
Uff! - Jak to miło, że wreszcie ktoś rozmawia nie o chorobach, podatkach, czy cenach benzyny - pomyślałam w pierwszej chwili. Natychmiast entuzjazm jednak opadł, gdy uświadomiłam sobie, ile działa podobnych projektów i zliczyłam, ile one mogą kosztować. Są więc projekty badające zachowania imigrantów i inne, badające zachowania nie-imigrantów (czyli zasiedziałych) wobec imigrantów. Jeszcze kolejne badają zachowania seksualne imigrantek a zadaniem jeszcze innych jest opracowanie map erotycznych kobiet - imigrantek i zasiedziałych łącznie, bo tu chyba znaczących różnic nie odkryją. W jednej z europejskich stolic działał przez pewien czas projekt z kilkumilionowym budżetem badający, jak poprawić samopoczucie homoseksualistów w mieście.
Płaci za te wszystkie projekty europejski podatnik a z drugiej strony ten sam podatnik nie za bardzo ma możliwość zadania prostego pytania: Czemu służą takie projekty i co z nich wynika poza pensjami dla osób przy nich zartudnionych i poza dość wysokimi kosztami. A pytanie, choćby wywoływało niewiadomo jakie oburzenie poprawnych politycznie, jest absolutnie zasadne. Migranci byli zawsze a ich integracja w czasach sprzed projektów przebiegała często znacznie lepiej - drugie pokolenie było najczęściej zintegrowane ze społeczeństwem docelowym, często nawet odnosiło tam sukcesy. Aktualnie w wielu społecznościach europejskich są problemy z trzecim i czwartym pokoleniem imigrantów i część z nich wydaje się być dość odporna na projekty.
Jeśli chodzi o homoseksualistów, to o ile są dorośli (młodzież ma w każdym cywilizowanym kraju poradnie psychologiczne, punkty konsultacyjne, itd.) chyba też powinni wiedzieć bez kosztownych projektów, jak sobie samopoczucie poprawić. Wiadomo powszechnie, że dla wszystkich - homo- i heteroseksualistów a także dla imigrantów najlepszą drogą do dobrego samopoczucia jest zdobycie wykształcenia i dobrej pracy. Doraźnie można sobie poprawiać samopoczucie poprzez sensowną rozrywkę podróże czy sport. Na pewno nie poprawia go permanentna koncentracja na własnej seksualności. Kluczem do integracji imigrantów jest natomiast znajomość języka kraju docelowego i przystosowanie się do jego kultury i do zasad tam obowiązujących. To wszystko wiadomo bardzo dobrze bez projektów.
Trudno oprzeć się wrażeniu - oczywiście z zastrzeżeniem, że nie należy i w tej dziedzinie uogólniać i że istnieją także i projekty pożyteczne - że bez wielu tych posunięć społeczeństwa UE mogłyby się doskonale obejść. Niepokojącym zjawiskiem jest fakt, że wokół tego rodzaju projektów wytwarzają się całe grupy społeczne, niemalże na wzór subkultur. Dotacje, często sięgające milionów powodują, że zaangażowani przy nich świetnie z tego żyją i cieszą się dużym poważaniem na wszelkich poprawnie politycznych salonach. Ich wkład w jakąkolwiek pożyteczną działalność jest natomiast znikomy.
Tworzenie pasożytniczych struktur, wysoko dotowanych i zajmujących się pseudonaukowymi, absurdalnymi badaniami przeżywało swój rozkwit w czasach komuny. Władza odgórnie zalecała wtedy jakieś oderwane od rzeczywistości studia w rodzaju "Przyjaźń między narodami socjalistycznymi" czy "Recepcja dzieł Marksa i Lenina w krajach RWPG". Zatrudnieni przy tych wypocinach jeździli od jednej socjalistycznej stolicy do drugiej, odwiedzali partyjne libacje, spotykali i wymieniali się. Zarówno poważni naukowcy jak i społeczeństwo omijało takie badania szerokim łukiem a od upadku komuny ich znaczenie dla nauki jest zerowe. Prawdopodobne, że wiele projektów naukowych finansowanych z kieszeni unijnego podatnika także podzieli ich los.
Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka