W tym roku Paryż powitał nas kwitnącymi kasztanowcami. Tak właściwie miało nie być ani Paryża ani żadnych kwitnących kasztanowców - ciągle działo się coś z planami wyjazdu, ciągle coś stało na przeszkodzie. Ale w końcu jesteśmy niedaleko od miasta - to niedaleko wynosi 400 kilometrów - no więc zapadła decyzja, że na kilka dni jedziemy - w końcu nie wiadomo, kiedy znów znajdziemy się tak "niedaleko". No i podziwiamy Paryż tonący w białych i różowych kwiatach i w słońcu.
Zza kwitnących kasztanowców wszędzie wygląda historia. Chyba w żadnej innej metropolii (może poza Rzymem ale to jednak nie to) nie odczuwa się ciągłości dziejów tak jak tutaj i o dziwo nie zmieniła tego nawet Rewolucja. Wobec dostojnych paryskich murów - od tych najbardziej znanych należy w sezonie turystycznym stanowczo uciekać - wszystko wydaje się miałkie i przemijające. Ot podskakuje ktoś i piszczy, że przeciwnika trzeba zwalczyć do końca czy nawet zlikwidować. Albo że wyborcy są głupi - wtedy trzeba popatrzeć na Hotel de Cluny i już wiadomo, że takie podskakiwanie jest tymczasowe i nieważne. Ktoś inny mruczy i rzuca się, że opozycja zrujnowała koleje, finanse publiczne i służbę zdrowia a za jego rządów wszystko kwitnie - wystarczy rzut oka na wieże i rozety Notre Dame lub na gmachy Sorbony i też wszystko jasne. Wiadomo, że ta duma ze świetnych rządów to fenomen nieistotny i przemijający. Można wreszcie też popatrzeć na imponujące paryskie secesyjne kamienice i wtedy od razu wiadomo, że kwitnąca gospodarka i dobre rządy powinny jednak wyglądać nieco inaczej.
I znów wyszło z tą polityką - inni w Paryżu o modzie, o miłości no i o rozkoszach kulinarnych a przybyszom z Europy Wschodniej (lub Srodkowej) jak zwykle wszystko się kojarzy - nie, nie, z niczym podejrzanym, tylko z polityką i z historią. Tak więc chodzę sobie po Paryżu i tu myślę o XVIII, tu o XIX wieku, tu o I tu o II wojnie światowej (ta na szczęście nie zostawiła w mieście znaczących śladów) i jak to zwykle Warszawianka w każdym niezniszczonym, starym mieście, trochę zazdroszczę. Zazdroszczę, że domy stoją tak, jak stały sto czy dwieście lat temu i że nawet niektóre sklepy czy kawiarnie są te same. No i że czuć tutaj ciągłość historii od założenia pierwszej rzymskiej osady (Lutetia) czy też od postawienia pierwszego kościoła (Saint-Germain-des-Pres). I znów jak zwykle nikt z miejscowych nie rozumie mojego Weltschmerzu.
W małej kawiarence właścicielka robi mi śniadanie - oczywiście "poprawne politycznie" - kawa, croissant i trochę konfitury. Zaczynamy rozmawiać, mówię jej, że ostatni raz byłam tu kilkanaście lat temu.
- Aaah! Oui Madame! To tu się strasznie wszystko zmieniło! Ale wszystko!
Według mnie nic się nie zmieniło ale wiadomo, my z drugiego końca Europy jesteśmy przyzwyczajeni do innego tempa zmian.
- Nieee, niewiele się zmieniło, prawie nic!
Kobieta patrzy na mnie ze zdziwieniem i niedowierzaniem, myśli pewnie, że może nie kilkanaście a kilka lat temu, więc wyjaśniam:
- Wie Pani, jestem z Warszawy. Tam u nas w Europie Wschodniej wszystko się ciągle zmienia i w innym tempie. Tam ciągle były jakieś wojny, rewolucje a jak nie to to komunizm, Wyjaśnienie zadziałało, właścicielka kiwa ze zrozumieniem głową i odpowiada:
- Oui, malheureusement, (Tak, niestety)
Niestety.
Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura