Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska
2164
BLOG

Pogotowie ratunkowe czy pogotowie toksyczne?

Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska Rozmaitości Obserwuj notkę 33

       Kto nie uwierzy, niech nie wierzy. To zresztą w pełni zrozumiałe - poniższy opis wydarzeń może się faktycznie wydać jakąś złośliwą fantazją czy literacką fikcją. Niestety – zdarzyło się naprawdę a gdyby komuś przyszło do głowy bronić za wszelką cenę instytucji mającej nas w razie czego ratować, to zapewniam, że mogę podać datę i godzinę wydarzeń oraz osobę, z którą rozmawiałam. Nazywa się ona (osobnik żeński) „004”. Byt „004”, niczym w jakimś kryminale („07 zgłoś się” czy coś podobnego). Byt „004” odmówił na wszelki wypadek podania nazwiska ale ponoć w pogotowiu wszystkie rozmowy są nagrywane – choć nie wiem, czy nagrywane są również rozmowy-dowody na kompletny upadek tych, którzy mają nas „ratować” czy leczyć.

      Ponury, późnojesienny dzień, Warszawa. Jestem w mieszkaniu starszej osoby, którą wypadło mi w ostatnich czasach wspierać. Właśnie dwa dni temu przywiozłam H. (tak możemy ją nazwać w celach dalszej narracji) po nocy na obserwacji w jednym ze stołecznych szpitali, gdzie mimo dość ciężkich objawów (m.in. nieustabilizowane ciśnienie skaczące do ponad 200) niczego nawet nie próbowano diagnozować. Nad ranem dość niefrasobliwie po prostu wypuszczono 78 letnią pacjentkę w ciężkim stanie do domu a mi wciśnięto epikryzę, która bardziej przypomina wynurzenia wariata niż rzeczową ocenę lekarską (to materiał na odrębną historię). Owego wieczoru H. zasłabła – upadła na podłogę i była zbyt słaba, aby się podnieść. Moja pomoc też nie na wiele się zdała. Po kilku próbach łapię za telefon i dzwonię do kuzynki-lekarki z innego miasta. Oczywiście mówi mi, że mam natychmiast wzywać pogotowie i radzi, jak mam chorą do tego czasu ułożyć.

       Dzwonię pod numer alarmowy 112, tam krótko pytają, o co chodzi i łączą mnie ze „służbami ratowniczymi” – jak to nazwali. Wyjaśniam „służbom ratowniczym”, co się dzieje.

- Chodzi o starszą osobę, 78 lat, z nieumiarowionym migotaniem przedsionków. Od kilku dni, dziś też, ogromne skoki ciśnienia, bywało, że górne ciśnienie przekraczało 200, ponadto objawy neurologiczne oraz problemy z kręgosłupem lędźwiowym ze wskazaniem do operacji. Zasłabła, przewróciła się i jest zbyt słaba, żeby wstać o własnych siłach. Próbowałam pomóc ale nie dałam rady, potrzebna jest natychmiastowa pomoc.

- A czy pani myśli, że pogotowie to jest od tego, żeby podnosić ludzi jak się przewrócili? – Słyszę wstrętny i złowieszczy głos „służb ratowniczych” po drugiej stronie. Jeszcze udaje mi się opanować i tłumaczę sytuację: Starsza osoba, z problemami kardiologicznymi, ciśnienie ciągle skacze, w ostatnich dniach przekraczało 200. Zasłabła i nie może się podnieść o własnych siłach, bo jest zbyt słaba, w dodatku wykazuje jednoznacznie objawy neurologiczne – przecież w takiej sytuacji potrzebna jest natychmiastowa pomoc.

- No dobrze, to połączę panią z lekarką! – Dochodzi do mnie niechętne warknięcie z drugiej strony słuchawki.

- Słucham – odzywa się chamski i niemiły głos „lekarki” a ja tłumaczę wszystko od początku. Po kolei i rzeczowo.

- Pogotowie nie jest od tego, żeby podnosić ludzi, jak się przewrócili! – Obsobacza mnie i poucza „lekarka”, dokładnie w tej sam sposób co poprzednio "służby ratownicze". Nie daję za wygraną i tłumaczę wszystko jeszcze raz – znów wyliczam objawy (każdy pojedynczo byłby dostatecznym wskazaniem do interwencji pogotowia i natychmiastowej hospitalizacji) i tłumaczę, że w połączeniu z wiekiem sytuacja jest bardzo poważna i wymaga natychmiastowej interwencji.

- To jak to, to pani nie potrafi pomóc jak człowiek leży? – Drze się na mnie „lekarka” po drugiej stronie. Czuję, że najchętniej dałabym „lekarce” - za przeproszeniem - w mordę, tym bardziej, że po prostu zaczynam się bać o życie H. Ponieważ zależy mi jednak na uzyskaniu pomocy więc wszystko jeszcze raz dokładnie i spokojnie tłumaczę.

- No to co tej osobie w końcu jest? – Czuję, że zaraz wybuchnę ale jeszcze jestem opanowana i znów po kolei tłumaczę. Byt zwany „lekarką” w końcu przerywa mi.

- No to o jakie schorzenie chodzi!?

Nie wytrzymuję dłużej tego cyrku, czuję, że gdybym „lekarkę” miała przy sobie, to naprawdę chyba bym ją walnęła.

- Nie wiem. Ja jestem z zawodu … (tu wymieniam mój zawód i tytuł) i nie wiem, co to jest. Człowiek zasłabł i wzywam do niego pogotowie a od tego, żeby stwierdzić, co to jest, jest lekarz. To pani powinna przyjechać i się tym zająć, bo ja nie będę tu stawiać diagnoz!

- To bardzo dobrze, że jest pani …  -  „Lekarka” pyskuje do mnie i wymienia mój zawód, o którym jej wcześniej powiedziałam.

       Nerwy wysiadają mi kompletnie, tym bardziej, że odczuwam sytuację jako podbramkową – chodzi po prostu o zagrożenie życia bardzo bliskiej mi osoby. Robię przy tym błąd, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa – po prostu wtedy nie myśli się o odpowiedzialności, kruczkach prawnych, itp., myśli się o tym, żeby jak najszybciej pomóc. Powinnam zażądać od „lekarki” formalnej odmowy udzielenia pomocy oraz podstawy i uzasadnienia takiego działania, wtedy to ja byłabym górą a ona miałaby się czego bać.

- No to ja w takim razie p…dolę to wasze „pogotowie ratunkowe” i wzywam prywatne! – Krzyczę wściekle do słuchawki zamiast dopytać, o co trzeba i postraszyć babsztyla, czym trzeba. „Lekarka” zapewne była zadowolona z takiego obrotu spraw – nie musiała nikogo leczyć, nie musiała ze swoimi „służbami ratunkowymi” nikogo podnosić i w ogóle nie musiała się nigdzie ruszać. Na koniec jedynie pytam przytomnie o nazwisko „lekarki”.

- Nazwisko? Aaaa… Proszę! 004.

       Jak wykrzyczałam, tak zrobiłam, wezwałam jakąś firmę prywatną i po mniej więcej pół godzinie przyjechał lekarz z zespołem i za 360zł i zrobili, co trzeba. Pacjentka po dwóch dniach przeszła w trybie nagłym ciężką operację ratującą życie – trochę dłużej i byłby koniec. Już po wszystkim rozmawiałam z jednym z lekarzy w szpitalu, do którego trafiła i opowiedziałam tę historię z ciekawością, jaka będzie reakcja. Była dość niezwykła – lekarz nawet nie okazał żadnego oburzenia i bronił „lekarkę” z „pogotowia ratunkowego” uzasadniając, że to pacjenci są winni, ponieważ ciągle dzwonią do pogotowia. Po prostu piękne - bez względu na okoliczności winny jest pacjent, bo po prostu przeszkadza.

       Zakładam, że nie jestem jedyną osobą, którą spotkało coś podobnego – bezczelna odmowa udzielenia pomocy potrzebującemu człowiekowi ze strony bytu „004” (czy jakiegokolwiek innego numeru). I to nie oficjalnie tylko podle – z wzywającego, czyli ze mnie, robiono jakiegoś wariata i zapewne prowokowano mnie tak długo, aż w końcu powiem to, na co owa „lekarka” zasłużyła. Późniejsza rozmowa z lekarzem w klinice potwierdziła mi, że to jakiś upiorny standard, o którym zapewne wszyscy wiedzą i który najwyraźniej jest przez wszystkich tolerowany. Czy ktoś może mi wyjaśnić, dlaczego do tej pory nie „zrekonstruowano” bytów „004” ani odpowiedzialnych za ten bajzel w resorcie zdrowia?

 

P.S.1. Oczywiście będzie ciąg dalszy historii, choć szczerze mówiąc nie bardzo wierzę w jakiekolwiek efekty. No ale wyślę kilka skarg i zażaleń, niech przynajmniej byt „004” doświadczy ułamka problemów, których doświadczają chorzy pozostawieni przez ten podły byt bez pomocy.

P.S.2. W przypadku powyższej notki zawieszam prawa autorskie, można ją wszędzie powielać i informować o tym draństwie w wykonaniu „służb ratowniczych”. Choćby dlatego, aby kolejni pacjenci, których spotka równie profesjonalne potraktowanie wiedzieli, jak się przed tym bronić.


Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości