Każdy (no, może prawie każdy), kto do tej pory śmiał podważać chciwość systemu finansowego, nazywając bankierów i finansistów klasą próżniaczą, tudzież bandą wyzyskiwaczy, z miejsca spychany był do lewackiego getta. Każdy, kto wieszczył, że filmowy Gordon Gekko nie ma racji, a chciwość nie jest dobra, bo prowadzi do zguby, był wyśmiewany i wyzywany od socjalistów. Do czasu, a konkretniej do momentu wybuchu obecnego kryzysu finansowego. Oto bowiem okazuje, że liberałowie przejmują lewacką mowę, a być może i przysłowiowy lewak lada moment zagra na liberalną nutę. I tak liberał nazywa bankowca krwiopijcą, złodziejem, dbającym o siebie wyzyskiwaczem, rekinem co się chce nachapaći który wykorzystuje naiwność innych oraz swoją finansową pozycję. Lewak zaś przytula się do bankiera, chcąc sowicie napełnić mu kiesę.
Przyczyną weryfikacji obiegowych opinii jest sposób rozwiązania obecnego kryzysu finansowego. Pomysł skupowania trefnych papierów z rynku, liberałowie nazywają skokiem na kasę. Skokiem wykonanym przez finansowe elity, które w akcie rozpaczy chcą dokonać rozboju na podatniku. Sęk w tym, że podatnik te pieniądze już dawno owym elitom przekazał, choćby w formie depozytów bankowych. Pieniądze na koncie formalnie należą do właściciela, ale w momencie gdy bank upadnie, dysponuje nimi syndyk. I wypłaca wedle ściśle określonych reguł. Rzecz jasna, nie każdy wówczas pieniądze odzyska, bo gdyby suma wpłat zgadzała się z sumą zobowiązań, bank nie musiałby upaść. Skok na kasę, czy raczej oddanie tej kasy, dawno już się więc dokonało, pytanie tylko kto i ile będzie stratny. Amerykanie wprowadzając interwencjonizm (czy to Paulsona czy inny) nie decydują o skoku na kasie, tylko o tym, z której kieszeni obecny kryzys sfinansują. Czy z kieszeni Skarbu Państwa, czy konta bankowego. Ale zawsze sfinansują go z własnych pieniędzy. Podatnik Amerykański może stracić depozyt bankowy, rachunek papierów wartościowych będzie nic nie wart, a majątek ruchomy bądź nieruchomy, na skutek zbyt dużej podaży, przestanie być kupowany. Banki przestaną udzielać kredytów, przedsiębiorcom, nawet tym w świetnej kondycji nie odnowi się kredytów obrotowych, a zatory płatnicze całkowicie zablokują rynek. USA to nie prowincjonalna Japonia lat 60 tych, która po zresetowaniu systemu zbierała owoce ozdrowieńczych upadłości. Zbyt wiele państw zechce wykorzystać amerykańską katastrofę. Dlatego lewica, ta sama, która systemem bankowo- finansowym się brzydzi, stara się go ratować. Bo wie, że największe koszty społeczne poniosą ci, którzy nie byli winni. Bankructwo jednego bankiera, pociąga za sobą straty dla jego kucharki, sprzątaczki, kierowcy, opiekunki do dziecka czy ochroniarzy. To tak jak z zatrutą studnią – jeden był nieostrożny, ale płacić musimy wszyscy, bo wszyscy ze studni tej korzystamy. Bankier jakoś da radę, za par lat system się odbuduje i znów będzie go potrzebował. Wówczas sobie odbije z nawiązką.
Zarządzanie kryzysami czy też zarządzanie w warunkach skrajnych jest grą w rosyjską ruletkę, bo nikt nie ma do dyspozycji odpowiednich modeli statystycznych. Takich modeli nie można stworzyć, bo brak jest odpowiednich danych. Zbyt rzadko system doprowadzany był do takich zapaści, by na bazie statystyki można było rozprowadzać ruchy na szachownicy. Amerykanie działają więc tak jak umieją, tak jak działali kiedyś, bo to się okazało skuteczne. Owszem, być może w ten sposób kryzys się rozciągnie w czasie, ale szok będzie mniejszy. Być może bez finansowego zastrzyku, system oczyściłby się wcześniej i powstałoby coś nowego na zgliszczach. Pytanie tylko czy warto podejmować takie ryzyko skoro nie tylko się wydrenuje pacjentowi konto bankowe, ale pacjent może tego drenażu po prostu nie przeżyć.