"Ześlę na was obietnicę mojego Ojca, wy zaś pozostańcie w mieście, aż będziecie uzbrojeni mocą z wysoka". Potem ich wyprowadził ku Betanii i podniósłszy ręce błogosławił ich, a kiedy ich błogosławił, rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba. (Łk 24,46-53)
Eliasz, największy spośród proroków Izraela, miał odjechać do nieba na ognistym rydwanie. Spodziewał się tej podróży, dlatego przed rozstaniem zapytał swojego wiernego ucznia Elizeusza, co mu zostawić na pamiątkę. Elizeusz bez zająknięcia wypowiedział śmiałą prośbę. Zażyczył sobie części ducha swojego mistrza. "Trudnej rzeczy zażądałeś - miał odpowiedzieć Eliasz. - Jeżeli mnie ujrzysz, jak będę wzięty od ciebie, twoje życzenie się spełni" (2 Krl 2, 10). Eliasz nie dysponował sobą. W każdej chwili czuł się zależny od Boga. Nie mógł obiecywać komuś czegoś, czego sam nie posiadał, a co było wyłącznie bożym darem.
Zmartwychwstały Jezus przygotowywał swoich uczniów do tej podobnnej bezinteresowności. Jego własna egzystencja różniła się już wtedy od ich egzystencji. Była wolna od typowych ograniczeń czasu i przestrzenni, Jezus mógł przenikać mury i znikać z oczu, jednak w wymiarze osobowym Jezus był coraz bardziej zdany na ich bezinteresowność. To od ich wiary, nadziei i miłości zależało, czy potrafią rozpoznać w nim Boga zbawiającego człowieka.
Wiele wieków wcześniej Elizeusz nie umiał sobie poradzić z tym nowym stanem ducha. Widział rydwan i ogniste rumaki, a także swojego mistrza, Eliasza, który na pożegnanie rzucił mu swój płaszcz. Elizeusz potraktował go jak amulet. Uderzył nim w rzekę, a rzeka się rozstąpiła. Życie stało się łatwiejsze. Chwilę później mali chłopcy zaczęli się z niego naigrawać, przezywać go "łysolem", Elizeusz groźnie na nich spojrzał i postraszył ich Bogiem, niefortunnie uprzedzając nieszczęścia, jaki później na nich spadły, zamiast ich przed nimi chronić. Bardzo nieporadnie wkroczył w sferę wiary. Rozpychał się w niej łokciami, bo wciąż brakowało mu prawdziwej bezinteresowności.
Spotykając zmartwychwstałego Jezusa apostołowie bardzo szybko przekonali się, jak łatwo mogą go stracić z oczu. Dopóki był z nimi jako człowiek, tylko śmierć mogła go im zabrać, ale osobowy kontakt z nim jako Bogiem mógł popsuć każdy grzech, najmniejszy przejaw pychy czy egoizmu. Bóg właśnie po to przyszedł na ziemię, żeby człowiek przestał sprowadzać siebie i innych do rangi przedmiotu lub pobożnego talizmanu, mającego ułatwiać życie, a powrócił do sfery ducha, w której ani Bóg człowiekowi, ani człowiek Bogu nie może niczego odmówić. Tylko tam można być na tyle szczęśliwym, żeby zapomnieć o sobie, kochać bezinteresownie i służyć nie czekając na nic.
ks. Krzysztof Mądel SJ
W cyklu "Słowo na niedzielę", "Dziennik Polski" 15 maja 2010
Inne tematy w dziale Rozmaitości