Krzysztof Mądel Krzysztof Mądel
1216
BLOG

Jak dogmatyk z pragmatykiem. Balcerowicz vs. Rostowski

Krzysztof Mądel Krzysztof Mądel Gospodarka Obserwuj notkę 43

Mam wrażenie, że Leszek Balcerowicz przecenia siłę mechanizmów rynkowych, a nie docenia roli kulturowej otoczki rynku, natomiast Jacek Rostowski, choć często ucieka się w dyskusji do sztuczek retorycznych, stan polskiej gospodarki i finansów publicznych ocenia trzeźwiej, więc racja w sporze o przyszłość emerytur leży po jego stronie, choć i Balcerowiczowi nie sposób odmówić słuszności.

Gdyby recepty Balcerowicza były dobre i łatwe w użyciu, to kolejne rządy biłyby się ze sobą, żeby je czym prędzej wcielić w życie, bo przecież są to recepty sensowne, oczywiste i uniwersalne. Łatwość ich użycia jest jednak dyskusyjna. Dobro, które trudno urzeczywistnić, a ściślej, które można urzeczywistnić tylko pod pewnymi, ściśle skorelowanymi warunkami, przestaje być jedynie dobrem samym w sobie, a staje się dobrem relatywnym, uzależnionym od ich dóbr, czyli takim samym dobrem jak niemal wszystko pod słońcem.

Wspominałem już na tym blogu, że pierwszy etap polskiej transformacji według planu Balcerowicza jest oceniany pozytywne w niemal całej literaturze przedmiotu. W odniesieniu do przedsiębiorstw oznaczał on ich komercjalizację, czyli oparcie ich rachunku na wartościach realnych, a nie arbitralnych i życzeniowych, jak to było w planowej gospodarce PRL. Gorzej poszło nam jednak z drugim etapem reformy, który w wymiarze makroekonomicznym miał oznaczać ścisłą dyscyplinę budżetową, a w odniesieniu do spółek skarbu państwa — ich prywatyzację.  Autorzy opisujący naszą transformację nie zawsze potrafią wskazać przyczynę tych niepowodzeń. Moim zdaniem, główną przyczyną była nadmierna wiara twórców reform w automatyzm rynku i niedocenienie czynników kulturowych, co w warunkach gospodarki postkomunistycznej oznaczało tak naprawdę przecenienie jednego z tych czynników, a mianowicie zdolności inwestycyjnych osób prawnych. Nieprawdopodobny wybuch obywatelskiej przedsiębiorczości, jaki się zdarzył w Polsce po roku 1989 (a poniekąd już za Rakowskiego i Wilczka), nie powtórzył się w skali makro, bo ani zarządy rodzimych spółek ani kapiptał zagraniczny nie mógł się zachowywać z tą samą twórczą swobodą na amorficznym, przeregulowanym rynku jaką wykazywał się w tym samym czasie drobny wytwórca okien czy przedsiębiorca budowlany. Tym ostatnim wystarczały szczere chęci, tania praca i brak inflacji (zdławienie jej jest wielką zasługą Balcerowicza) oraz brak biurokracji, a ta początkowo rzeczywiście była niewielka i zdezorientowana. Dla wielkich graczy to jednak o wiele za mało, zwłaszcza, że oni sami często nie mieli ani środków finansowych, ani co gorsza wewętrznej determinacji i umiejętności, żeby grać śmiało i z głową.

Liberalny dogmatyk, jakim jest w mojej opinii prof. Balcerowicz, z żelazną konsekwencją wierzył, że jeśli tylko na rynku pojawi się cała gama względnie atrakcyjnych produktów, a za takie można uznać tanie polskie huty, elektrownie, fabryki i banki wystawiane na sprzedaż przez kolejnych ministrów skarbu, to natychmiast zjawią się rzesze chętnych kupców, którzy nie tylko będą walczyć o te firmy jak o klejnoty koronne, podbijając tym samym stawkę w przetargu, ale także zainwestują w nie późnej z myślą o lokalnym i globalnym rynku, zwielokrotniając tym samym wartość swych nabytków i uzyskiwanych z nich przychodów.

Ten mechanizm jednak nie wystąpił, a jeśli wystąpił, to nie w skali masowej. Gdyby nie wielki dołek  na rynku stali w czasach późnego Buzka, rządowi nigdy nie udałoby się sprzedać polskich hut, bo mimo wielkiej determinacji rządu do urealnienia ich wartości przez głęboką restrukturyzację ich szacunkowa wycena spotkała się z ich realną wartością rynkową dopiero wtedy, gdy cały rynek stali zamarł i skurczył się w oczekiwaniu na przebudzenie chińskiego tygrysa. W czasach lepszej koniunktury rząd mógły zapewne sprzedać te huty drożej, co chętnie przypominają dzisiaj krytycy ministra Wąsacza, ale równie prawdopodobne jest, że chcąc zyskać więcej wtedy, kiedy inni bardziej chcą kupić, rząd nie sprzedałby w efekcie niczego, bo tak właśnie było wcześniej, w czasach lepszej koniuktury. Wystawiona na sprzedarz już na początku lat 90. Huta Katowice, byłaby wówczas wciąż do kupienia, co oznacza, że podzieliłaby los osławionych stoczni, sporej część krajowej energetyki, infrastruktury i telekomunikacji. Polacy zmuszeni, żeby z nich korzystać, wiedzą nie od dzisiaj, że w każdej z tych branż muszą się liczyć z europejskimi cenami usług, których jakość wciąż jest przedpotopowa, a minister gospodarki, szkając coraz to nowych sposobów na ratowanie tych spółek, wciąż znajduje jakiś tajemniczy powód, żeby być bardziej ministrem pracy niż skarbu.

Poprawna ocena wartości spółek i ich restrukturyzacja to jedno, a znalezienie dla nich odpowiedniego właściciela do drugie i jedno z drugim wcale nie musi się łączyć, o czym, mam wrażenie, Leszek Balcerowicz raczył chyba zapominieć. W odniesieniu do emerytur to przeoczenie ma swoje groźne konsekwencje, bo system zabezpieczenia społecznego jest bodaj najbardziej rozbudowanym system naczyń połączonych w przestrzeni i w czasie. Poprawna ocena  pojedynczych jego składników wcale nie gwarantuje prawidłowej oceny całości.

Chwalebna reforma emerytalna rządu Jerzego Buzka była próbą komercjalizacji naszych emerytur, nie była jednak w żadnym razie ich prywatyzacją, jeśli nie liczyć trzeciego filara. Pohukiwania Balcerowicza odnośnie niekonstytucyjności zmian proponowanych przez obecny rząd są zatem bezpodstawne, bo nawet jeśli istnieją w Polsce konstytucjonaliści zaniepokojeni tymi propozycjami, to po rzetelnej konsultacji ze specjalistami od prawa gospodarczego będą oni zmuszeni wycofać swe zastrzeżenia. Drugi filar na etapie składkowym jest taką samą częścią finansów publicznych jak ZUS, który te składki wylicza i przekazuje innym podmiotom, a później wciąż jest jego częścią, choć już nie w takim samym stopniu, niemniej publiczny regulator nie traci wszystkich tytułów do tych aktywów, poniekąd staje się także ich asekurantem, a jednocześnie aktywa te zyskują postać ściśle zdefiniowanego tytułu prawnego przysługującego obywatelom jako aktywa oddane w zarząd spółkom prywatnym. 

Komercjalizacja nie oznacza tu jednak  prywatyzacji — niestety!, jak mógłby westchnąć Balcerowicz, gdyby tylko odważył się na tę konstatację. Los jego własnych reform powinnien go do tego ośmielić, bo komercjalizacja nie zawsze prowadziła tam do prywatyzacji.

Zgadzam się w pełni z Leszkiem Balcerowiczem, że komercjalizacja pozbawiona jasno zdefinowanego aspektu własności sama w sobie jest hybrydą, siódmym nieszczęściem i daje się usprawiedliwić tylko jako etap przejściwowy, a na dłuższą metę zawsze jest groźna dla rynku i dla wszystkich, którzy się z nią zetkną. Polski drugi filar jest taką właśnie hybrydą. Komisja Europejska potrzebowała aż dziesięciu z górą lat i wielu petycji polskich rządów, żeby zrozumieć, że drugi filar nie zawsze,  nie pod każdym względem i nie w całości jest częścią polskich finansów publicznych, aczkolwiek jest nią niewątpliwie wtedy, gdy OFE kupują obligacje polskiego rządu, emitowane przez polski rząd głównie po to, żeby rząd mógł uzbierać na składki do tych właśnie funduszy. Hybryd bezwzględnie nie należy popierać, należy im zatem pomóc, żeby w dobrym stanie przepoczwarzyły się w postać dojrzałą, żałuję jednak, że Leszek Balcerowicz, znając ułomność stanu poczwarki, tupie po tych poczwarkach, przedwcześnie domagając się od nich dojrzałości.

Polski rząd długo jeszcze nie będzie w stanie emitować drogich obligacji, a tanie obligacje rządu długo jeszcze będą skutecznie kusić OFE do zasypania wszystkich swoich talentów w popiele, czyli do nabywania obligacji rządowych kosztem tych limitów inwestycyjnych, do dobrego wykorzystania których byłby im potrzebny jakichś ich własny Warren Buffett oraz pewność, że ów Warren Buffett naprawdę zna spółki, w które inwestuje, i stan gospodarki, dlatego jest naprawdę lepszy od swoich konkurentów. OFE muszą być spółkami inwestycyjnymi, a nie drugim ZUS-em, bo wedle wszelkiego prawdopodobieństwa na ziemi nikt nie jest w stanie przebić ZUS-u w roli ZUS-u, smoka pożerającego dwie piąte wszystkich ubruttowionych płac oraz lwią część pożyczek zaciągniętych przez rząd tylko po to, żeby ów smok był syty, a emerytury wypłacone. Dotychczasowa struktura inwestycji OFE co najmniej w połowie zrównuje je ze skrajnie konsumpcyjnym ZUS-em, a to oznacza, że w tej właśnie części „inwestycje” OFE powinny być zlikwidowane, zwłaszcza, że dzięki reform Balcerowicza ZUS nie potrzebuje drogo opłacanych pośredników, żeby wyliczyć swoje własne zobowiązania.

OFE tylko wtedy będą sobą, kiedy przestaną myśleć, że akwizycja może im zapewnić większe zyski niż śmiałe inwestycje. Jak każdy podmiot gospodarczy mają pełne prawo, żeby wykorzystywać efekt skali, mają zatem prawo, żeby agresywnie zabiegać o klientów, ale jednocześnie muszą się liczyć z tym, większa liczba klientów oznacza dla nich samych większe zobowiązania wobec swych klientów w przyszłości, na pewno większe niż te, które bierze na siebie ZUS oraz leniwa, pozbawiona zdolności inwestycyjnych konkurencja. OFE nie mają zatem prawa liczyć na żadne zyski, których źródłem byłaby jedynie sprawnie prowadzona kampania akwizycyjna, a nie codzienny trud inwestowania cudzego majątku, na którym samemu można zarobić tylko wtedy, gdy dostanie się mały procent z zysków swojego klienta wyraźnie wiekszych niż zyski z lokat.

Strona domowa

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (43)

Inne tematy w dziale Gospodarka