Na moim osiedlu mieszkają ludzie, którzy w większości radzą sobie. Mają domy, ogródki i wiodą raczej spokojne życie.
Dlatego, gdy trafią się "goście" tacy, jak para "zamieszkująca" /w ciągu dnia/ od kilku miesięcy na przystanku autobusowym, wybucha mała sensacja. Nie są to awanturnicy. Wyglądają tylko niechlujnie, a smród od nich unosi się na odległość kilku metrów.
Przystanek usytuowany jest blisko sklepów, dlatego całe osiedle ma przegląd życia we wnętrzu, wymienionej pary. Ba, nadano im już nawet ksywy: Pocahontas /sklejone włosy w formie warkoczy/ i Irlandczyk /rudy/.
Widać, jak na dłoni biesiadowanie tych ludzi, po tym, jak ona zdobędzie w jakiś sposób kasę.
Wiem, że byly próby pomocy im, ale odmówili.
Czasami tę parę odwiedzają ich znajomi z lasu /jest blisko/. Ci prezentują się jeszcze gorzej i są bardziej ordynarni.
Dziś na przystanku odbywało się wielkie party. Była kiełbasa, wino marki wino i do "gospodarzy" wpadło duże towarzystwo. Niestety, biesiada wymknęła się chyba spod kontroli, bo dochodziło do przepychanek, na tle seksualnym.
O większości "atrakcji" dowiedziałam się już po fakcie, od pani sklepowej. Choć parę odzywek w obcym języku udało mi się jeszcze usłyszeć. Aż mój pies skulił uszy.
Gdy byłam w sklepie pokazała się straż miejska i całe towarzystwo zwinęła. Ciekawe czy jutro wrócą.
Ich dzisiejsze rozmowy byly bardzo zbliżone do tego, co znalazlam w skeczu Pythonów:
Inne tematy w dziale Rozmaitości