Buszując dziś po ogrodzie i tnąc winobluszcz, który mi zawłasza wszelkie rośliny w swym sasiedztwie, nagle - pewnie przez lampę na niebie - przypomniałam sobie, jak to onegdaj już na początku wakacji wyjechałam pierwszy raz, bez tzw. dorosłych, pod namiot.
Najpierw musiałam przekonać domowników, żeby mi na to pozwolili. O dziwo, udało się.
Spakowałam się i popędziłam na dworzec kolejowy, gdzie czekał na mnie - między innymi - mój ówczesny chłopak. Pociąg przyjechał, podróż minęła szybko i znaleźliśmy się nad morzem - w okolicach Jastrzębiej Góry. Ale, po przyjeździe okazało się, że nie tylko my mieliśmy taki pomysł. Tam się snuły tabuny ludzi i trudno było znaleźć miejsce, na rozbicie namiotów. W końcu, od pewnych nieznajomych otrzymaliśmy informację, że coś wolnego może jeszcze być u: "takiej jednej baby, ale słono każe sobie płacić".
Cóż, miejsca faktycznie były, ale rzeczywiście "baba" wrzuciła straszne ceny, za rozbicie namiotów. Postanowiliśmy się rozbić, a na drugi dzień poszukać czegoś tańszego. A póki co, pognaliśmy nad morze, bo była piękna pogoda. Wiatr rozwiewał włosy, słońce - w przyspieszonym tempie - opalało ciała, a morze przyjemnie szumiało. Żyć, nie umierać.
Wieczorkiem wróciliśmy do namiotów: i ze znajomymi i nieznajomymi, zrobiliśmy imprezkę. Po której w środku nocy zlegliśmy, zmęczeni.
Rano obudził nas podniesiony głos "baby". Okazało się, że dwójka chłopaków zwinęła się, bez uiszczenia opłaty za miejsce namiotowe. Kobieta się żaliła, tym którzy pozostali, ale większość - po cichu - uznała, że to kara za jej chciwość.
Próbowaliśmy znaleźć inne miejsce, ale nie było szans, bo wszystkie pola namiotowe były zapchane.
I wtedy, mój lokator namiotowy, wpadł na szczwany pomysł, że my też zwiejemy. Bo jak nie, to kasa nam się wkrótce skończy i trzeba będzie wracać do domu. W końcu zgodziłam się.
Mieliśmy plan, aby jak już wszyscy zasną, wyjąć śledzie i szpilki z namiotu, wszystkie bety wrzucić na tropik, a następnie przenieść cały majdan, kawałek dalej. Później rozbić się na dziko, a rano pojechać gdzieś dalej, gdzie cisza, spokój i my.
Trochę się kimneliśmy, a gdy mieliśmy już pewność, że wszyscy śpią, przystąpiliśmy do działania.
Uszliśmy kawałek, gdy ON nagle się przewrócił. Okazało się, że wlazł w kupę i się poślizgnął. Tam musiał prowadzić stały szlak ucieczek i ktoś zostawił po sobie ślady.
Ja płakałam ze śmiechu, a ON próbował się oczyścić. Później daliśmy sobie spokój z rozbijaniem namiotu. Przeczekaliśmy do świtu, żeby następnie udać się w bardziej odludne miejsce.
Daleko nie uciekliśmy od towarzystwa. Już po dwóch dniach nas odnaleźli. Byli też po ucieczce, tyle, że bez poślizgu.
Inne tematy w dziale Rozmaitości