Zostałam kiedyś zaproszona na oblewanie pewnego etapu budowy domu, znajomych.
Kiedy znalazłam się na miejscu, wielu gości w potencjalnym ogrodzie, na świeżo nawiezionej - dosyć gliniastej - glebie, raczyło się już trunkami i fondue, potrawą przygotowaną przez gospodarza. Najwięcej zgarniał dla siebie znajomy Peruwiańczyk, który świeżo zatrudnił się na miejscowym uniwersytecie, jako lektor hiszpańskiego. I to jego najczęściej było słychać, bo co chwilę /mlaskając/ powtarzał: dobra rzecz, dobra rzecz.
Po jakimś czasie nadciągnęła gospodyni, z dwoma kolegami z pracy /którzy byli podejrzewani przez jej męża, że są jej kochankami/. Spojrzała na męża z dezaprobatą i rzuciła: No jak tyś to przygotował? On nic nie odpowiedział, tylko zajął się rozszerzeniem oferty alkoholowej dla gości.
Atmosfera zrobiła się dosyć nieprzyjemna i jedno co wypadało zrobić, to się trochę znieczulić, co też uczyniłam.
W tej grobowej atmosferze, jeszcze się ściemniło.
Było mi żal gospodarza, więc poprosiłam go do tańca, bo muzyka się sączyła, a nikt z niej nie korzystał. On chętnie na to przystał i dawaliśmy czadu. Ale, niestety zaczął padać deszcz i na gliniastej glebie jeździliśmy, jak na łyżwach. Ale nie ulegliśmy namowom, aby przestać i walcowaliśmy dalej. Niestety kolega w końcu runął, jak długi w glinę. Ja się utrzymałam na nogach. Gdy całą tę akcję zobaczyła gospodyni, fuknęła na swojego męża: Ty, to zawsze musisz... rozbieraj się. No to on grzecznie się rozebrał, do naga i tak stał, oko w oko z księdzem z pobliskiego kościoła, który w międzyczasie też się pojawił na wyżerce. Panowie parsknęli śmiechem, a po chwili ksiądz dodał: Pan się przebierze.
I nie wiem co było dalej, bo postanowiłam po angielsku się wycofać. Tyle, że nie wzięłam pod uwagę tego, iż jest noc i już nie jeżdżą autobusy, a impreza odbywała się pod miastem. Nic to, przeszłam kawałek i postanowiłam przysiąść na pewnej rozpoczętej budowie. Deszcz przestał padać. Niebo skrzyło się gwiazdami i nawet księżyc się ujawnił. Było interesująco. Nie wiem, jak długo tam siedziałam /podobno 2 godziny/, gdy nagle z błogostanu wyrwały mnie głosy moich imprezowiczów, którzy zobaczywszy mnie wydali okrzyk: Tu jest.
Okazało się, że oni mnie szukali po okolicznym lesie i pomstowali, bo nie mieli tego w planach zabawowych. Następnie wszyscy udaliśmy się na zasłużony spoczynek w domku już zamieszkałym, u ludzi, których prawie nie znałam.
Ja naprawdę chciałam być grzeczna, a okazało się dostarczyłam najwięcej - z wszystkich imprezowiczów - widowiska i adrenaliny.
Inne tematy w dziale Rozmaitości