Dziś dzieciaczki rozpoczynają rok szkolny. Pewnie dla pierwszoklasistów jest to największe przeżycie. Reszta to już recydywa, więc drżenia serca - zapewne - nie ma.
Każdy pewnie pamięta własne początki edukacyjne, ja też.
Nie chodziłam do przedszkola, a pod nieobecność rodziców opiekowała się mną Babcia, która była kochana i na wszystko mi pozwalała. Mieszkała w kamienicy, w której rezydowało też sporo moich rówieśników, więc kontakt z dzieciakami miałam codzienny.
Otoczenie było też sprzyjające, bo każdy lokator miał za domem swój własny ogródek, z cudami natury - tak owocowymi, jaki i warzywnymi. No i po drugiej stronie ulicy był park, w którym wraz z dorosłymi lub z bandą dzieciarni, dokarmiało się łabędzie na małym stawie. Jeśli - oczywiście - miały kaprys, aby się zaprezentować, ponieważ były w posiadaniu, specjalnie dla nich zbudowanych drewnianych domków, w których potrafiły czasami się chować. I, tak wczesne dzieciństwo upływało mi sielsko-anielsko.
Przyszedł jednak dzień, gdy trzeba było ruszyć do orki szkolnej. Z jednej strony cieszyłam się, bo miało to być coś nowego, a ponieważ umiałam już dawno czytać i pisać, liczyłam na poszerzenie swych umiejętności. No i na nowe przyjaźnie.
Pod opieką dorosłych stawiłam się w szkole. Inni "skazańcy" też tak mieli. Piszę skazańcy, bo większość towarzystwa nie wyglądała na szczęśliwych. Jeden taki się szarpał /później jeszcze długo - w ramach protestu - sikał w majtki/. Były dziewczynki, które płakały. Pewien kolega nie mógł ustać i próbował biegać. Itp. Itd.
No i jeszcze ci rodzice. Oni też wyglądali, jakby im szkoła ręce odrąbywała, zabierając - w swe częściowe władanie - ich skarby.
Mojej klasie przydzielono nauczycielkę, która wyglądała smutno. Była dosyć leciwa, już siwiejąca, o słodkim głosiku, w którym jednak od razu wyczułam fałsz /i z czasem uzyskiwałam potwierdzenie - typowa belfera bez fantazji/.
W sumie wygladało to nieszczególnie, ale starałam się nie poryczeć, robiąc dobrą minę do złej gry.
Później jakoś się przystosowałam. Nauka szła mi płynnie i bez wstrząsów, koledzy byli różni, a kilkoro było nawet sensownych / i tak dobrze, jak na towarzystwo z łapanki w rejonie/, no i nauczyciele poczuli, że dziecko też potrafi wywalczyć sobie odpowiednie miejsce w hierachii, więc się specjalnie nie czepiali. Dało się żyć.
Ale, gdy dziś rano się obudziłam, to cieszyłam się, że nie muszę iść do szkoły. Mała rzecz, a cieszy.
Inne tematy w dziale Rozmaitości