Wczoraj w ciągu dnia była okrutna duchota, co zapowiadało burzę. I faktycznie, ok. 21-szej zaczęło się błyskać i grzmieć. Towarzyszyły temu: porywisty wiatr, a także rzęsisty deszcz, który - jednak - po pewnym czasie przekształcił się w ścianę wody.
Wokół mojego domu niemiłosiernie huczało. Czułam się tak, jakbym była na łodzi, w czasie morskiego sztormu. Na domiar złego, gdzieś w środku też zaczęło kapać. To zawirowania wiatru spowodowały, że woda wdzierała się przy kominie, przechodzącym przez: antresolę, salon, ku kominkowi. Nic to, rzadko, ale jednak zdarzało się. Rzuciłam szmaty oraz ręczniki i starałam się opanować sytuację. Luz.
Tyle, że zaczęły do mnie dobiegać jeszcze inne dźwięki. Gdzieś się lało, a woda musiała wartko płynąć. Przebiegłam przez cały dom i niczego nie zauważyłam. Dopiero, gdy stanęłam przy drzwiach prowadzących do piwnicy, wpadłam na to, że to tam odbywa się jakieś szaleństwo.
Rzuciłam wszystko i zbiegłam po schodach do piwnicy. To, co zobaczyłam przeszło moje najśmielsze oczekiwania: woda wdzierała się przez drzwi garażowe /nigdy wcześniej nic takiego się nie zdarzyło/ i płynęła sobie do kotłowni. Szczęściem mam tam studzienkę / bez odpływu/, taką - jakby co - i "rzeka" wpadała do niej. Ale jej pojemność jest ograniczona, więc usiłowałam zatrzymać przepływ - przeszkodami. A następnie przystąpiłam do zbierania wody - do wiader i misek. Po jakimś czasie deszcz zaczął, jakby mnie padać, więc wbiegłam z piwnicy na parter i odważyłam się otworzyć drzwi wejściowe / garażowych lepiej było, wciąż nie otwierać/, następnie dowlokłam do nich wiadra oraz miski i po kolei wylewałam wodę do ogrodu. A wszystko przy straszliwych błyskach i grzmotach.
W końcu sytuacja została opanowana, tyle, że studzienka w piwnicy była pełna, ale jej wypróżnienie zostawiłam sobie na rano, bo deszcz już tylko siąpił.
Rano poszłam oszacować straty. O dziwo, garaż wyglądał już całkiem suchutko. No, to wzięłam się za studzienkę. Kiedyś ktoś mnie zaopatrzył w pompkę /na wszelki wypadek i od "Ruska" z bazarku/, która teraz się przydała. Przytwierdziłam do niej węża ogrodowego, a następnie wyciągnęłam go na zewnątrz domu. Pompkę wpuściłam do studzienki, a przewód - z niej wychodzący - podłączyłam do kontaktu i wio. Pompowała, aż miło.
Teraz studzienka jest sucha i gotowa na przyjęcie wody z - ewentualnego - nowego ataku aury.
A trochę później w necie wyczytałam, że nad moją głową przeszedł tzw. rdzeń opadowy i zanotowano opady nawalne. Chwilowe natężenie wyniosło 152 litry wody na godzinę. Natomiast suma opadów, to 40,8 litra na m kw.
I w takich okolicznościach przyrody mogę być z siebie dumna. Dałam odpór i żadne opady nawalne nie są w stanie mnie utopić.
Inne tematy w dziale Rozmaitości