Niby dobrze, że nie muszę już zdawać matury, ale z drugiej strony fajny to był czas, a przyszłość była owiana większą mgłą tajemnicy.
Pogoda zrobiła się wtedy rozleniwiająca. Uczyć się specjalnie nie chciało. Zresztą z polskiego nie musiałam. Na ustnej geografii miały być atlasy, więc luzik. Z matmy wiedziałam, że muszę iść na żywioł. I do nauki, to właściwie pozostawała mi tylko historia, ale i tu tuż przed maturą przyszło sztuczne ułatwienie, bo pani psor - nota bene wielbicielka /jak wymawiała/ Hajawajów - wpadła na szczwany plan, żeby swoim uczniom przeczytać pytania, jakie miały się pojawić na jej egzaminie. Oczywiście nie pozwała nam notować, a jedynie słuchać. Ale, przecież już były pewne sprzęty nagrywające, czego ona /jak nam się wydawało/ kobieta - jakby - z innej epoki, nie brała pod uwagę. I w ten sposób, znając zarys tego, czego na pewno musimy się nauczyć, obryliśmy się z części historii na blachę - resztę polizawszy.
No i nadeszły dni pełne niepokoju.
Szło mi gładko, nawet na matmie, choć tu przy pewnej pomocy psora fizyko-astronoma. A na ustnym egzaminie z historii wylosowałam pytania z tych, które były już nieco odkryte i które ryliśmy całą klasą w pewnej sympatycznej knajpce. Jednak nie wszyscy mieli takie szczęście, bo drobne zmiany historyczka wprowadziła.
I zdałam tę maturę bez wpadek, a nawet powiedziałabym, że z sukcesami, których się nie spodziewałam. Moi koledzy też w większości zdali. Były tylko cztery poprawki, ale zakończone pozytywnie.
Byliśmy - podobno - dorośli, bo zdaliśmy egzamin dojrzałości. Tak przynajmniej twierdzili nauczyciele, gdy rozdawali nam świadectwa maturalne, a przecież różnie to potem bywało.
A tu mój ulubiony - tegoroczny - maturzysta /głos cud-miód, wdzięk i bezpretensjonalność/:
Młodzieży, POWODZENIA!
Inne tematy w dziale Rozmaitości