Pewnie w każdej ekipie sportowej, po Igrzyskach Olimpijskich w Londynie, jest pewien niedosyt. Nawet zwycięzcy ogólnej medalowej klasyfikacji - Amerykanie - mieli zawodników, którzy nie spełnili ich oczekiwań. A drudzy w klasyfikacji medalowej - Chińczycy - swoją pozycję uważają za porażkę i szukają jej przyczyny - szaleńcy.
A my? Nasi sportowcy zdobyli dziesięć medali, w tym tylko dwa złote. Oczekiwania były inne, bo też bywało lepiej.
Dziś Marek Plawgo - całkiem niedawno biegał z sukcesami na dystansie 400 m - stwierdził, że w polskim sporcie, działa głównie państwowy sponsoring sportowców, a brakuje prywatnego i stąd porażki zawodników. Podał przykład Wielkiej Brytanii, której sportowcy zanotowali duży sukces - wg niego - dzięki temu, że w przygotowania zawodników wrzucono wielki - prywatny - kapitał. I pewnie trochę racji ma, bo kasa wiele ułatwia, a każdy gospodarz Olimpiady, chcąc się wykazać i pod względem sportowym, łoży krocie na przyszły sukces. Tak zrobili też np.Chińczycy, którzy stworzyli system szkolenia zawodników /podobno chwilami "nieludzki/", gdy przyznano im organizację Olimpiady, w Pekinie.
Ale... trzeba pamiętać, że kiedyś w Igrzyskach Olimpijskich mogli uczestniczyć tylko amatorzy. Co oczywiście było pewną iluzją, bo np. sportowiec zza żelaznej - komunitycznej - kurtyny, nie trenował za swoje, a wyjeżdżając na zgrupowania i zawody, też nic za to nie płacił. Paszport mu wyrabiano i mógł podróżować - za państwowe - w miejsca, gdzie usytuowane były areny sportowe, czyli praktycznie po całym świecie. Tu napędem do wysiłku, były: chęć zdobywania doskonałości we własnej dyscyplinie sportowej, aby dostąpić zaszczytu reprezentowania kraju, a także potrzeba zasmakowanie większej wolności, niż było to dane innym współobywatelom. Mieliśmy wtedy świetnych bokserów /ze "stajni" Papy Stamma/ i nie było kwestii czy polscy bokserzy zdobędą medale, lecz ile... Nasi lekkoatleci byli fantastycznymi sprinterami czy średniodystansowcami /sztafety rywalizowały z Amerykanami/. Przez lata mieliśmy świetnych oszczepników /Janusz Sidło w 1956 r. - w Melbourne - zdobył srebro, wynikiem 83,66 - tegoroczny mistrz z Londynu, 84,58/. Mieliśmy "szkołę" piecioboju nowoczesnego. Itp. itd.
Potem przemieszało się, a do zawodów olimpijskich dopuszczono też - jawnych - zawodowców, co zaowocowało wielkim sponsoringiem prywatnym, jak i reklamowaniem wszystkiego i wszędzie.
Jedno się jednak nie zmieniło dla wielu - nawet dla najwybitniejszych i najlepiej zarabiających - zawodników: medal olimpijski ma wciąż swą moc i jest wielkim obiektem pożądania. Pięknie to opisała - wybitna tenisistka niemiecka - Steffi Graf. Opowiadała, że już gdy wsiadała do samolotu, aby udać się na Igrzyska w Seulu /zdobyła tam złoto/ , to czuła, iż dzieje się coś nadzwyczajnego - jechała grać dla kraju, a dopiero w drugiej kolejności dla siebie. A, gdy się udało... to TA radość przewyższała każdą z tych, które przeżywała podczas turniejów Wielkiego Szlema.
I chyba tu jest pies pogrzebany. Sportowiec musi chcieć... i starać się dla swojego kraju oraz siebie. Musi czuć odpowiedzialność. A, żeby wygrywać trzeba walczyć, często przełamując własne słabości. Nie każdemu - na Igrzyskach - udaje się zaraz bić rekordy świata, ale przygotować się trzeba tak, żeby przynajmniej bić te swoje własne. W innym wypadku jedzie się tylko, jako przypadkowy turysta, który - w końcowym efekcie - wstydzi się po powrocie...
Inne tematy w dziale Rozmaitości