Od znajomych otrzymałam telefoniczną wiadomość, że w kinach leci nowy film Allena. Na to ja, że już ten ostatni - "Zakochani w Rzymie" - widziałam. Oni: Nie, to jest inny film, pt. "Paryż -Manhattan". No to się zdziwiłam, bo wiedziałam, że Allen ma jakieś projekty, ale żadnego - nowego - chyba jeszcze nie ukończył. Weszłam do sieci, a tam nagłówki biły, aż po oczach: najbardziej allenowski film... itd. Drążyłam dalej i co się okazało: film wyreżyserowała i scenariusz do niego napisała Sophie Lellouche. Ba, Allena nawet w obsadzie nie znalazłam. Zaintrygowana, poszłam do kina, na film...
Film jest opowieścią o dziewczynie czy kobiecie - bo kilkanaście lat mija - Alice /w tej roli Alice Taglioni/, trochę zbuntowanej i zwariowanej. Pochodzi z rodziny Francuzów z korzeniami żydowskimi, gdzie tradycja jest kultywowana - głównie - przed posiłkami, a potem luz. Matka rodu /Marie-Christine Adam/ ma problem... ze sobą, a ojciec /Michel Aumont/ usiłuje ją i resztę rodziny, wspierać. Alice ma też siostrę, Helene /Marine Delterme/, która ma duże branie u facetów i odbija ich swojej siostrze, a jednego z nich poślubia.
Alice w wieku 15 lat odkryła filmy Woody Allena i z czasem jego teksty stały się, jakby jej przemyśleniami. Zresztą, nawet będąc już dojrzałą kobieta, na ścianie sypialni - wciąż - ma portret Woody'ego, z którym rozmawia /a jego głos jej odpowiada - również sentencjami z różnych filmów/.
Wiele się zmienia, gdy na jednym z przyjęć, na którym rodzina - kolejny raz - chce dla Alice znaleźć kandydata na męża, główna bohaterka filmu poznaje Victora - instalatora alarmów /Patrick Bruel/. Staje się on dla Alice kimś komu się zwierza, a nawet wykorzystuje jego zdolności, np. przy otwieraniu zamków, gdy zachodzi potrzeba, aby - z troski - zajrzeć do mieszkania siostry, żeby upewnić się, czy mąż jej nie zdradza. Viktor - jednak - nie traktuje Alice tylko, jako koleżanki czy znajomej, nawet, gdy ta opowada mu o takim jednym prawie "bogu" /lubił Allena, Cole Portera i chciał Alice zaprosić do Wenecji - podobno sztampa/. I Victor pewnie miał rację, gdy stwierdził, że "bóg" jej nie pokocha, bo "bogowie" chcą, aby ich kochano. Dlatego sam dalej - trochę nieudolnie i bez wiary - smali cholewki. Aż następuje moment, kiedy przychodzi mu z pomocą on - i żywy w filmie - WOODY ALLEN... Końcowa scena jest urokliwa, pełna uczuć i zwiewna, jak czerwona sukienka Alice. Wychodząc z kina, sama też czułam - wciąż - tę lekkość.
Trzeba jeszcze dodać, że muzykę do filmu skomponował Jean-Michel Bernard, ale jest tam też wiele standardów, które były wykorzystane w filmach Allena. Natomiast zdjęcia są autorstwa Laurenta Machuela - świeżutkie i przyjemnie estetyczne.
"Paryż-Manhattan", to żadne arcydzieło, ale pozwala odlecieć w inny - trochę - sentymentalny, acz pełen akcji świat, w którym są: ALLEN, samo życie i jeszcze coś... jak w "Amelii".
Inne tematy w dziale Kultura