Wczoraj była radość, bo członkom polskiej wyprawy górskiej - Maciejowi Berbece, Adamowi Bieleckiemu, Arturowi Małkowi i Tomaszowi Kowalskiemu - udało się zrobić pierwsze zimowe wejście na Broad Peak /8051 m/.
Ale, jak to w górach bywa, zejście za szczytu jest często równie trudne jak weście. I stało się tak, iż grupa się rodzieliła. Pewnie różne były zasoby sił. Do obozu czwartego udało się zejść Arturowi Małkowi i Adamowi Bieleckiemu. Pozostali musieli przemieszczać się wolniej, bo wciąż ich nie ma. Koordynujący akcję zejścia, Krzysztof Wielicki, który przebywa w bazie, ostatni raz kontaktował się /prawdopodobnie/ - przez krótkofalówkę - z Maciejem Berbeką o 4 rano naszego czasu. Potem nastąpiła cisza.
Polskiej grupie towarzyszył też Pakistańczyk, Karim Hayyat. On także dotarł do najwyżej położonego obozowiska, które znajduje się na wysokości powyżej 7000 m, ale widać, że zachował sporo sił, ponieważ wspiął się jeszcze później na ok. 7800 - w miejsce, gdzie jest sporo szczelin, wypatrując zaginionych, ale ich nie znalazł, niestety.
Nasza wyprawa przymierzała się do ataku szczytowego kilka razy, teraz wreszcie mieli takie okno pogodowe, że pozwoliło ono na osiągniecie spektakularnego sukcesu... Obecnie chodzi o to, aby wszystkich ściągnąć na dół, do bazy. A czas goni, ponieważ przewidywane jest załamanie pogody. Plan niedawno był taki: Adam Bielecki schodzi jeszcze dziś, a Artur Małek i Karim Hayyat będą nocować w obozie czwartym i czekać... Ale - ze względu na pogodę - przed 10-tą rano mieli się wycofać poniżej 7000 m. Jednak, jak właśnie usłyszałam, podobno Bielecki jest już w bazie, a Małek i pakistański wspinacz są w drodze do niej, czyli...
Chciałabym, aby wszyscy szczęśliwie się odnaleźli i zeszli. Ale, jakoś czuję, że skończy się to podobnie jak z Wandą Rutkiewicz, króra zaginęła w 1992 r. na zboczach Kanczendzongi, czy z Jerzym Kukuczką, który zginął podczas wejścia na Lhotse w 1989 r. /odpadł od ściany, a wtedy lina nie wytrzymała i spadł w przepaść/ - ich ciał nie odnaleziono. Albo tak, jak z moim znajomym, który pojechał /był rezerwowym/ wspinać się w Alpy za kogoś z mojej rodziny /a kto nie dostał paszportu, bo to był jeszcze PRL/, a potem przy zejściu , kiedy pił wodę z potoku, został pociągnięty do szczeliny przez głaz /który akurat wtedy się urwał/ i dla którego rodzina była zmuszona zorganizować dwa pogrzeby, jeden bez ciała, a drugi... po roku, kiedy ono się odnalazło - straszne.
Trzymam kciuki! Obyśmy wszyscy mogli się znów cieszyć!
Inne tematy w dziale Rozmaitości