Marcin Małek Marcin Małek
887
BLOG

BIEG - czyli list do współczesnych

Marcin Małek Marcin Małek Kultura Obserwuj notkę 6

 

I.

 

Wymknąłem się nocą jak złodziej –

 

ta noc wydawała się cięższa od poprzednich,

może dla tego, że z jej początkiem zrodziła się chęć ucieczki –

 

Bywają w życiu człowieka chwile –

zwłaszcza po klęsce próżności,

kiedy trzeba się zmierzyć z nieokiełznaną odwagą zamiarów –

gdy ciało wbrew rozumowi domaga się biegu,

jakby prąd o sile tysięcy megawatów przepłynął nagle od palców po czubek głowy

i jedyne, czego naprawdę się pragnie,

to szalona gonitwa bez konieczności oglądania się za siebie

 

Mam dosyć udawania radość, której we mnie nie ma,

zbyt długo ukrywałem smutek, przed tymi, którzy mnie kochają,

bardziej ze wstydu niż z troski – jak można być nieszczęśliwym

w świecie, który ofiarowuje tyle cudowności?

 

Niedawno myślałam o samobójstwie…

Nocami, przed zaśnięciem, mówię do siebie, jak do kogoś dopiero co poznanego,

staram się myśleć pozytywnie – wiem, że wyśniona wizja śmierci

jest niewdzięcznośćą wobec każdego, kogo dotknąłem swoim życiem.

Ale wiem też, że wbrew pisanym regułom,

muszę się wyrwać z zaklętego kręgu [najętej i sowicie opłaconej] szczęśliwości.

Ucieczka, jest jeszcze jedną tragedią dodaną do sumy nieszczęść

składających się na obraz krainy mlekiem i miodem płynącej –

aż się robi niedobrze…

 

Taki jest pierwszy odruch beznadziejności:

uwierzyłem, że łatwiej cierpi się w stadzie –

Niewielu potrafi naprawdę znieść samotność,

ale każdy marzy o niej jak o ostatnim biegu.

 

Podobnie jak myśl o nagłym odejściu, myśl o samotności

bywa najczęściej jedyną formą protestu, na jaką umiemy się zdobyć,

i im bardziej wszystko zawodzi, tym wyraźniej

zarysowuje się w nas pragnienie śmierci,

a jeżeli nie śmierci – która wciąż ma w sobie więcej grozy aniżeli powabu –

to przynajmniej nieprzeparta chęć dezercji w obliczu tego wszystkiego, co darmo

ofiarował nam los – o tyle łaskawy o ile nieprzejednany

 

II.

 

Nie chcę już być z wami, ponieważ żyję wśród was.

Nie jesteście już moim azylem – staliście się więzieniem,

trzymacie mnie tak mocno, jak gdybym odchodząc

miał wam odebrać wszystko co najdroższe.

A mnie coraz więcej wzgardy potrzeba, wstręt stał się moim orężem,

coraz mocniej kaleczą mnie słowa i dźwięki waszej nadętej –  brutalnej miłości

 

Ja w przeciwieństwie do was żyję w odwiecznej ucieczce,

pogrążony we śnie, na jawie unoszę się ponad to, czym jestem,

poszukując wciąż punktu oparcia jednocześnie dotykam podstawy jestestwa,

i czuję wobec was ten sam rodzaj surowego zniechęcenia,

któremu w swoim czasie oparł się Chrystus Bóg, Chrystus człowiek.

Tylko, że ja nie jestem Bogiem i mało mam w sobie z człowieczeństwa,

ledwie go starczy abym nie nazwał siebie zwierzęciem –

bo przecież, w każdym z nas mieszka bestia, której od czasu do czasu  

należy podać kawałek mięsa. Nawet bestie zasługują na niewielką dawkę empatii –

w zuniformizowanym społeczeństwie wszyscy jesteśmy jak bliźnięta,

jedyne zaś, co nas odróżnia od siebie,  to stopień bestialstwa 

wobec tych, którzy się dopuścili odstępstwa

 

Ilu takich odstępców spotkałem w bezpiecznej przystani

na wyspie mgieł między kartami współczesnych baśni o wiecznych tułaczach,

niestrudzonych wędrowcach, kapitanach Latających Holendrów,

cudownie ocalonych templariuszach, czarnoksiężnikach przeciętności.

Ilu takich odstępców uciekało pod osłoną nocy unosząc w tobołkach bagaż swych zbrodni,

ile matek, żon i dziewczyn czytało o świcie w listach wytłumaczenia ucieczki

 

Dzisiaj słowo emigracja znaczy tyle co zdrada, a zdrajców grzebie się bez litości.

 

To prawda – uciekając, w pewnym sensie, składamy do grobów pamięć po sobie

i wszystkie towarzyszące jej zaszłości. Uczestniczymy we własnym pogrzebie,

po którym – o zgrozo – trzeba żyć dalej. Jesteśmy diasporą Frankensteinów

siejących postrach w krainie oświeconych tubylców. Oni widzą w nas tylko bestie,

dzikich bezdusznych barbarzyńców. A my gnani jednym jedynym pragnieniem wolności utwierdzamy ich tylko w poczuciu wyższości, że w miejscach skąd nadeszliśmy

nadal rządzą ciemnota i gusła, ludzie mieszkają w jaskiniach, jeżdżą na osłach,

jedzą pszenne placki i w pocie czoła zbierają leśne korzonki

 

Uciekliśmy przed tym, co ze zdwojoną siłą w powitalnym pakiecie

ofiarowała nam nowa przestrzeń. Jeszcze raz – jak dzieci,

musimy nauczyć się  poznawać świat przez dotyk,

odkrywać znaczenie obcych, dotąd nieznanych dźwięków, zapachów,

zrozumieć inną mowę, wydźwięk słów: kochać, tolerować –

pozwolić działać przypadkowi, poważyć się na ryzyko...

I nie jeden raz okazać się śmiesznym.

Przekroczyliśmy pewną granicę i nie ma już dla nas powrotu,

dzisiaj zasypiając w nie swojej pościeli, w zaciszu nie swojego domostwa

śnimy sen wygnańca, który dotarł na drugą stronę mostu

i jest w tym śnie zupełnie inna niż kiedyś melodia –

 

nie ma w niej żadnych tęsknot, czasem powraca smak pszenicy

i krążą nad kurną chatą cienie skowronków,

ale tutejszy chleb także wzmaga apetyt,

jest nieco inny – nie czuć w nim zakwasu

i ptaki tutejsze w niczym nie przypominają naszych,

nie znaczy to wszakże że są mniej piękne –

każdy na swój sposób jest wyjątkowy, jak my wyjęci nawet spod prawa wyjątków

–  szybują wolne po bezpańskim niebie

 

Jestem tylko sobą, nie umiem być kimś innym.

Tacy ludzie jak ja nigdy nie będą przypisani do konkretnej macierzy,

sami jesteśmy swoją ojczyzną i sami siebie nienawidzimy

bo umieliśmy zerwać nierozerwalne więzy i wyzbyć się tego,

co wy w swoim zapatrzeniu nazywacie patriotyzmem.

Mój kraj jest dziś dla mnie takim samym odległym miejscem jak inne

oddalone o tysiące kilometrów ojczyzny zagubionych wędrowców,

krzywda rodaka w mieście dzieciństwa przejmuje mnie tak samo

jak krzywda Indianina zamkniętego w rezerwacie czy Murzyna walczącego o życie w getcie. Nie chcę niczego rozdzielać, tym bardziej rozróżniać, „sprawy poszły już znacznie dalej –

poza pojęcia ojczyzny, kraju, „mojej ziemi”, to pojęcia z lamusa, naftalina.”

 

III.

 

Opowiem wam teraz o zdradzonym pokoleniu – o was… Jeśli ktoś tu dopuścił się zdrady,

to z pewnością nie wy – wyklęci trzydziestoletni. Biegniecie w szaleńczej pogoni

za złotym cielcem, bożkiem wszechmocnej mamony – ktoś wam wywieszczył,

że nie ma nic droższego od forsy, że forsa jest najkrótszą ścieżką do szczęścia,

że trzeba się uczyć, bo wykształcenie to gwarancja sukcesu, a sukces przyciąga pieniądze.

Ile lat zabrały wam studia, owczy pęd do poznania nieprzejrzanych tajemnic?

Teraz „najlepsze umysły mego pokolenia zniszczone szaleństwem, głodne histeryczne nagie, włóczące się o świcie” szukają godnego siebie zajęcia.

Pan magister filozofii nie posiada się z radości, po dziesięciu latach tułaczki zaoferowano mu pracę [merchandisera], schował godność pod wycieraczkę – a wy gdzie swoją chowacie?

 

Uciekaliśmy przez czujki cieni, jak złodzieje, nie mogliśmy inaczej,

nad naszym niebem – nie wiedzieć czemu – słońce od dawna nie chciało już świecić,

uciekaliśmy po zmroku jak krety przyzwyczajone do pustki nocy,

całe kolumny, armie bez wojny – exodus wylanych z kąpielą nadziei.

I dokąd dotarliśmy? Pod inne nieba, gdzie słońca świecą tylko dla autochtonów?

Nam w podzięce za niewierność los ofiarował egipskie ciemności

i tak się błąkamy szukając ze świecą dawno złupionych ojczyzn

 

W zatęchłych magazynach, w oparach hotelowych kuchni, na zmywaku,

prowadząc widłowe wózki lub wywożąc cudze śmieci –

rozmawiamy o sztuce, o filozofii, tłumaczymy zawiłości starożytnej historii

ludziom, którzy nie wiedzą, że w większości państw na świecie jeździ się prawą stroną,

że umywalki o dwóch kranach – przy odrobinie szczęścia – można u nas obejrzeć w muzeum,

na przedwojennych zdjęciach. Wyjaśniamy, że College to nie to samo co Wyższa Uczelnia. Bardzo dbamy o dobry akcent i o gramatyczną poprawność języka naszych „wybawców”,

przy okazji gwałcąc każdą własną samogłoskę – tutaj, mowa ojców jest tylko sprzedajną dziwką, którą rozlicza spółdzielnia alfonsów na wychodźstwie – oprócz talentu

do robienia forsy mamy także talent do dublowania moralności…

 

Czasem przez talerz, dobiega nas z oddali wygłuszony odgłos marszowych kroków

i krzyk – wołanie po zmroku: Obudź się Ojczyzno, obudź!

Ojczyzna śpi snem niespokojnym – sen olbrzym! Niby góra pośrodku niczego

zagrodził pielgrzymom drogę do nieba… Ktoś niespełna rozumu śpiewa psalm do aniołów, dzieci wrzeszczą w ogrodzie, starcy na koślawych ławkach, w progu sypiących się domów

wrzucają pestki do wykopów w nadziei, że puszczą korzenie. Obudź się kraju urojony –

obudź się, obudź! - krzyczą matki, kochanki i żony –

 

najgłośniej te ostatnie, ale one krzyczą od zawsze, tym bardziej na emigracji,

sen olbrzym od dawna je słyszy i ani myśli zrywać się ze stuletniej hibernacji

niby wściekły chart ze smyczy – a krzyczcie sobie, krzyczcie i łamcie obcasy

o czarny kir smutnej ulicy - nic mnie nie wyrwie z żałobnego letargu,

zapadam się w sobie i znikam pod ciężarem strasznego bólu wyprowadzonych w pole pokoleń…

 

Obudź się Polsko, obudź Europo, Ziemio, Galaktyko, obudź się Wszechświecie!

Jacy jesteście mali, samolubni i podli, że prosicie o drobny wycinek fortuny wyłącznie dla siebie! –

A gdyby tak zorganizować marsz w intencji innych, alternatywnych światów?

Może przynajmniej tam, po drugiej stronie studni, wielka procesja wiecznych tułaczy

zdoła powrócić pod okrycie rodzinnej strzechy… My tu, uciekamy nawet od wspomnień,

te głosy, które nas dobiegły, choćby były głosami tysięcy albo milionów

ani nas mierżą ani wzruszają. U nas się toczy inna wojna i inne mamy zmartwienia

 

IV.

 

U nas wszystko co umiera od razu zmartwychwstaje –

jesteśmy jak pies, który leczy własne rany wiernie służąc idei

wszystkich przysposobionych panów, albo lis

wyrywający łapę z potrzasku za cenę kalectwa. –

Zapadamy w śpiączkę, rozbiera nas paraliż, zarażamy wścieklizną,

toczymy pianę, dobijamy nasze ofiary, łasimy się do łydek wyzutych z uczuć siepaczy,

ukrywamy nasze oblicza pod maską zdeprawowanych dręczycieli,

wolimy udawać najbardziej wstydliwe choroby, tylko po to,

aby nie poznać gorzkiej prawdy o tym, jak nas widzą współcześni

 

Jesteśmy Jerozolimą wzruszonych potworów, co rano posypujemy głowy popiołem,

pod ścianą płaczu ważymy łzy ofiarowane sprzysiężonym żywiołom –

wieczorem z wódki i prochu umarłych kręcimy sympatyczny atrament,

a potem skreślamy listy w nieczytelnym starożytnym języku,

który znają tylko najstarsze gołębie pocztowe – one wiedzą jak ponieść nasze słowa

przez nieśmiertelne niebo i martwe pejzaże pełne nierajskich ptaków,

one wiedzą jak ominąć Alfę i Omegę przesiedlonych proroków, unosząc się na prądach

występujących coraz wyżej i dalej, przekraczając wszelkie ludzkie, zwierzęce, Boskie,

śmiertelne i wieczne, ruchome i statyczne granice światłości i cienia, rozsypujące się pod dotykiem giętkiego języka analfabety, lub skrzydeł posłańców z drugiego końca planety –

one wiedzą, co to oznacza: doręczyć wiadomość z zaświatów…

Na te listy czekają nasi rodzice, prześladowcy i starzy nauczyciele, kobiety,

które nie oszczędzały nam miłości i mężczyźni z gotowym do walki orężem,

Indianie z zapomnianych rezerwatów, Murzyni z nowojorskiego getta,

o których nie wypada mówić, że są czarni, czekają Cyganie z taborów i Żydzi z giełdy,

Chińczyk ze sklepu z tanimi pamiątkami, Cyklista [winny wszystkiemu],

piegowaty Irlandczyk z Cabry, Inuita z łonowymi włosami renifera na nosie,

oraz niejaki Chudy [znajomy Juliette Binoche] a także śniegowy bałwan

z ostatniej zimy mojego dzieciństwa dwadzieścia pięć lat temu w Szklarskiej Porębie.

Wszyscy czekają na przeprosiny i wyjaśnienia – dlaczego uciekłem?

 

Uciekłem jeszcze przed świtem – bo to, co się w was rozwidnia,

kiedy tak na mnie patrzycie, przeraziło mnie do tego stopnia, że nogi same poniosły.

Była potrzeba bytu, śmierci potrzeba nagła, potrzeba nowej ojczyzny –

na użytek dezertera banity, na użytek pościgu, w długodystansowym wysiłku

bez potrzeby odwracania głowy, bez potrzeby patrzenia w przyszłość,

na wasz i reszty pohybel biegłem i biegnę o Życie – trzydziestoletni emigrant

                                                                                                         wychowany nad Wisłą.

 

 

Marcin Małek

04.10.2012 Dublin

Przyszedłem na świat w trzecim kwartale XX wieku i jestem. Istnieje dzięki słowu i tylko w tej mierze, w jakiej sam się realizuje – m.in. poprzez język którym wytyczam własną drogę. Nie wyróżniam się w tłumie, większość z was mija mnie na ulicy nie ofiarując nawet krótkiego spojrzenia, ale ja na was patrzę i uczę się od was, jak przetrwać poza obszarem zmyślenia. Tak, żyję w zmyśleniu, stąd większość tych, których znam nie ma o mnie pełnego wyobrażenia – należę sam do siebie i dobrze mi z tym odosobnieniem. Mam tyle twarzy, ile akurat zechcę mieć w danym momencie. Bywam wielkoduszny, ale także zawistny, łaskawy i okrutny, szczodry i skąpy, zły do szpiku kości i bezgranicznie dobry. Kocham i nienawidzę, lubuje się w kłamstwie i walczę o prawdę. Wciąż szukam odpowiedzi na to kim jestem, lub na to, jak mnie widzicie. Niektórzy mówią o mnie „poeta”, inni „grafoman nie wart złamanego grosza” – nie boje się jednych i drugich. Ważne, że ktoś mnie czyta, i że mogę się przejrzeć w waszych źrenicach jak w lustrze, albo przejść przez wasze życia, jak przez tranzytowy korytarz. Jeśli więc nadal chcecie mnie poznać, proszę was tylko o jedno – wpuście mnie do środka, wtedy i ja się przed wami otworzę. Wszakże nie gwarantuje gotowego przepisu na to kim jestem – sami musicie wybrać własną odpowiedź.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura