English version
Moje pierwsze spotkanie ze Stavrosem Lambrinidisem nie było przyjemne. Zaraz po wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2004 roku, on szefował delegacji greckiej, a ja polskiej. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Polacy "czepiają się Związku Radzieckiego, a uwielbiają Amerykę". Później wytłumaczył mi, że połowa jego rodziny była poddana represjom ze strony rządu czarnych pułkowników, których popierali Amerykanie, a socjalistów i komunistów greckich ratował ówczesny blok wschodni, na czele z ZSRR. Poglądy nie przeszkodziły mu jednak ukończyć prawa na Uniwersytecie Yale i przez kilka lat pracować w prestiżowej waszyngtońskiej kancelarii.
Stavros jest uosobieniem tego, co w Grekach piękne – zaangażowania, kompetencji i poczucia humoru. Od lat był jednym ze strategów swej partii (PASOK) i o rząd otarł się, gdy socjaliści objęli władzę w 2009 roku. O kryzysie wiedzieli wtedy wszyscy, ale nikt nie przypuszczał, że jest tak głęboki i niebezpieczny dla całej Europy.
Interesował się Polską. Gdy kilka tygodni temu Grzegorz Napieralski i Leszek Miller mówili w Brukseli o akcesji i prezydencji Polski, miał czas, aby przysłuchiwać się debacie.
Wczoraj minister spraw zagranicznych Grecji Stavros Lambrinidis, do niedawna wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego, pożegnał się z izbą. Zrobił to po swojemu. Sprawdził, czy lekcje greckiego, jakich udzielał nam w trakcie głosowań, odniosły jakiś skutek. Wyszło nieźle, bo przepytywane grupy polityczne zgodnie i chóralnie odpowiadały: jestem przeciw – katá; popieram - ypostí̱rixi̱; wstrzymuję się – apóschei.
Wyściskaliśmy się na koniec i pożegnałem go, jak większość, bez gratulacji, ale z życzeniami powodzenia.
P.S. Dziś o 17 będę gościem w radiu TOK FM. Zapraszam.
Inne tematy w dziale Polityka