Wczoraj w Brukseli węgierski minister spraw zagranicznych złożył sprawozdanie z półrocznej prezydencji własnego kraju. Jeśli dyplomata używa takich zwrotów jak: „nie zabiegaliśmy o czołówki w gazetach”, „kilku rzeczy nie udało nam się załatwić”, „mieliśmy sukcesy, niepowodzenia i kilka kontrowersji”, to oznacza po prostu klapę.
Na korytarzach w Parlamencie Europejskim minione pół roku nazywa się wprost – Węgier nie było widać, politycy tego kraju unikali Brukseli. Nawet w części artystyczno-promocyjnej nie pokazano niczego, co kojarzyłoby się z krajem słynącym z turystyki, kuchni i wysokiej kultury.
Wszystko to, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, załatwił premier Orban, który właśnie w czasie prezydencji postanowił zająć się wewnętrznymi sprawami. Siłą rzeczy groźna ustawa medialna, kontrowersyjne zmiany w konstytucji, czy polityka „Wielkich Węgier” wywołały furię Brukseli i Węgrzy stracili swoje pięć minut. Piszę to wszystko nie dlatego, że żal mi nacjonalistycznego rządu w Budapeszcie, tylko, że może nam się szykować podobny scenariusz.
Wczorajsza wizyta prezesa Kaczyńskiego w Brukseli, aby właśnie tam zaprezentować swoją wersję katastrofy, atak na Rosję, jest próbą napisania scenariusza, który odwróci uwagę europejskiej opinii publicznej od polskiego przewodnictwa w Unii. Kaczyńskiemu marzy się, aby wojnę, którą uprawia w Polsce, przenieść na większe terytorium. Wczorajsza reakcja na przywiezione sensacje była jednak słaba, na granicy lekceważenia. Teraz czas na pozytywne sygnały z Polski.
W przyszłym tygodniu w Strasburgu pojawi się premier, będzie debata. Mimo różnic, które nas dzielą, życzę mu powodzenia.
PS. Wszyscy posłowie dostali od prezydencji węgierskiej prezent. Krawat. Czerwony.
Inne tematy w dziale Polityka