27 września
Gdy rozum śpi, powstają raporty. Na przykład raport Gregorczyk-Abram...
I znowu dostajemy opłaconą za publiczne (niemałe) pieniądze pałkę użyteczną wyłącznie dla ministra, premiera albo dla uśmiechniętych mediów w ich krucjacie przeciwko opozycji. Znowu towarzyszy temu odmiana przez wszystkie przypadki słów takich jak "prawa człowieka" albo "media publiczne". A efektem jest produkt skrojony - znowu - wyłącznie pod gusta kodziarsko-silnorazemowej banieczki.
Waldemar Żurek postanowił wyciągnąć na światło dzienne raport dawnej praworządnościowej aktywistki Sylwii Gregorczyk-Abram. Raport dotyczy "mechanizmów represji medialnej wobec społeczeństwa obywatelskiego oraz działaczy społecznych w latach 2015-2023". Rzecz została zamówiona jeszcze przez poprzedniego ministra sprawiedliwości Adama Bodnara, ale odnoszę dziwne wrażenie, że poprzednik był świadom miernej jakości tego dzieła i celowo nie pokazywał go szerszej publiczności.
Zgodnie ze znanym prawem Kopernika pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy. Żurek takich skrupułów już więc nie miał i raport pobłogosławił. Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, by minister (i też dawny aktywista) zrobił swojej koleżance aktywistce specjalną przysługę. Liczba błędów merytorycznych sprawia wrażenie, jakby żaden z autorów nie miał absolutnie bladego rozeznania w opisywanej przez siebie materii.
Mylone są nazwiska, powiązania i afiliacje dziennikarzy i publicystów, których się w tej publikacji oskarża o "medialne represjonowanie" Marty Lempart, Agnieszki Holland czy Grupy Granica.
Za dowód, że tak było, robią tu prezentowane na antenach TVP czy Polskiego Radia opinie komentatorów oraz publicystów. Ponieważ jednak dla Gregorczyk-Abram i spółki hejtem na "społeczeństwo obywatelskie" jest w zasadzie każdy (choćby odrobinę krytyczny) namysł nad działalnością publiczną Lempart, Holland i innych, to w zasadzie granica represji się zaciera. Hejtem jest wszystko i tym samym hejtem nie jest nic.
Skąd my to znamy? Ano stąd, że podobnie było z tzw. raportem komisji Stróżyka ds. badania wpływów rosyjskich i białoruskich. Tam też definicja wpływu była tak szeroka, że zawierać mogła w zasadzie każdą próbę uczestnictwa w debacie publicznej na temat inny niż pogoda.
Oto rząd wykłada publiczne pieniądze (jak słyszymy, godziwe), ale jedynym, co z tego wychodzi, jest produkt, który nawet nie maskuje specjalnie tego, że powstał na polityczne zamówienie. Po to tylko, żeby sobie potem mogli z niego premier, minister albo prorządowe (choć teraz już uśmiechnięte, wiec ok) media strzelić do wrażej opozycji.
Małgorzata Wirkus
https://wydarzenia.interia.pl/.../news-gdy-rozum-spi...
Interesuję sie działalnością polskiego wymiaru sprawiedliwości, szczególnie władzą sądowniczą, a także orzecznictwem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka