Kiedy patrzę, jak smoleńscy sekciarze brzozowi po kolejnych wynikach badań ekspertów ZP zaczęli chować się po kątach, a u pozostałych poziom agresji wzmógł się do tego stopnia, że przypominają wściekłego psa, któremu piana cieknie z pyska, ogarniają mnie dziwne, trudne do określenia uczucia: ni to pogarda, ni to politowanie.
Ci, którzy z taką łatwością oskarżyli zmarłych pilotów o katastrofę już kilkanaście minut po zdarzeniu, szefa sił powietrznych sponiewierali z błotem, a korzystając z naiwności społeczeństwa, urządzili sobie z niego pośmiewisko wmawiając absurdalne, nie mające oparcia w nauce i faktach teorie stworzone w rosyjskich laboratoriach, naraz liżą rany, zasłaniając się zmarłym dzieckiem, by nikt nie patrzył na tą wstydliwą czynność. Ci butni i do bólu cyniczni pseudobadacze, pewni szczelnej zasłony kłamstwa i ojcowskiej opieki cara Władimira, szydzili nieustannie z analiz profesora Nowaczyka i profesora Biniendy, podważając ich warsztat, kompetencje, ba, pisząc na nich donosy do uczelni, na których pracują. Obśmiewali każde słowo ministra Macierewicza, nie szczędzili przy tym niewybrednych sformułowań pod adresem wdów smoleńskich, ci wszyscy miłośnicy i orędownicy warszawsko-moskiewskich teorii spiskowych, wczoraj dostali celny i bolesny cios w sam splot słoneczny. Ten cios nazywa się: doktor Grzegorz Szuladziński.
Oto ten naukowiec ułożył , jak się wydaje, ostatni puzzel zbrodniczej układanki smoleńskiej, dzięki czemu można zrozumieć wiele zagadek 10 kwietnia 2010 roku, związanych z ostatnimi sekundami lotu. Co niezwykle istotne i warte podkreślenia badania i analizy ekspertów ZP K. Nowaczyka, W. Biniendy oraz G. Szuladzińskiego spotkały się w tym samym punkcie, od którego wedle dzisiejszej wiedzy wszystko się zaczęło. Ten punkt, nazwany w analizach doktora Szuladzińskiego, punktem K (krytyczny), to miejsce między ulicą Gubienko a Kutuzowa, w okolicach znanego wszystkim autokomisu. Tam właśnie komputer zapisał ostatni sygnał TAWS#38, wyjątkowo nielubiany przez komisję Millera. W okolicach TAWS #38 rozpoczął się dramat naszej delegacji.
Analizy doktora Szuladzińskiego wskazują na wybuch w lewym skrzydle , który spowodował oderwanie jego fragmentu. Wybuch miał być na tyle silny, że jak pokazał w swojej analizie doktor Szuladziński, najmocniejsze elementy skrzydła – dźwigary - praktycznie przestały istnieć. Poza tym o wybuchu, silnym wybuchu świadczą setki odłamków. Wybuch i zniszczenie lewego skrzydła mogła spowodować wygenerowanie informacji w urządzeniach pokładowych, odczytanych przez system samolotu, jako zetknięcie samolotu z ziemią, choć samolot był na wysokości około 30 metrów .
Pierwsza eksplozja w skrzydle, została zarejestrowana także przez komputer pokładowy, co w zapisach parametrów lotu zostało odnotowane, jako gwałtowne, trwające ułamek sekundy, „piknięcie”. Druga eksplozja, dużo mocniejsza i tragiczniejsza w skutkach, miała miejsce wewnątrz kadłuba. De facto przesądziła o losie samolotu, który 3 sekundy później stracił łączność, a komputer pokładowy uległ zamrożeniu. Ślady eksplozji to według Szuladzińskiego charakterystycznie wywinięte na zewnątrz burty kadłuba, które nie mogły powstać w wyniku lądowania, niezależnie od tego, w jakich warunkach nastąpiło i w jakim położeniu.
Doktor Szuladziński w swojej analizie odniósł się także do kwestii słyszalności wybuchu przez świadków zdarzenia. W sytuacji wybuchu wewnątrz kadłuba, słyszalność tego wydarzenia mogła być znikoma lub odebrana jako krótkie trzaski. Czy czasem świadkowie nie wspominali o krótkich trzaskach, jakby strzelały pękające butelki? Czy pani Deptuła nie miała podobnych odczuć słuchając głosu męża w słuchawce?
Innym niezwykle ważnym aspektem badań i konkluzji eksperta ZP była sprawa paliwa i pożaru. Jak wszyscy pamiętamy pożar był znikomych rozmiarów, właściwie kilka niedużych ognisk, co znowu pasuje do natury katastrofy spowodowanej wybuchem – paliwo nie rozlewa się w jednym miejscu, pożar nie jest skumulowany na jakimś elemencie wraku, ale mówiąc kolokwialnie, rozpryskuje się powodując lokalne, niewielkie pożary.
I najważniejsze – według doktora Szuladzińskiego wielu pasażerów mogło przeżyć, przeżyć mogła załoga. Tu z kolei wraca kwestia niemal niezniszczonych mundurów załogi, ale za to obficie zalanych paliwem lotniczym. Skąd paliwo znalazło się w kokpicie? Być może odpowiedzią na to pytanie jest właśnie eksplozja.
Analizy doktora Szuladzińskiego zdają się potwierdzać polscy naukowcy, skupieni wokół profesora Marka Czachora, którzy zgodnie przyznają, iż nie potrafią wytłumaczyć skali i rodzaju zniszczeń kadłuba rodzajem upadku, czy lądowaniem awaryjnym. Musiała zadziałać na samolot inna siła.
A teraz powstaje najważniejsze, najtrudniejsze do sformułowania pytanie : jeżeli uznamy, że doktor Szuladziński i inni eksperci mają rację i samolot zniszczyły eksplozje ładunków umieszczonych wewnątrz samolotu, to gdzie były polskie służby i jak do tego dopuściły?
Kto, kiedy i jak nie niepokojony przez nikogo mógł zamontować w samolocie, należącym do rządu Rzeczypospolitej Polskiej ładunki wybuchowe? Czy 10 kwietnia 2010 roku przed wylotem ktoś dokonywał sprawdzenia Tupolewa pod kątem ładunków wybuchowych?
A jeżeli nie to, co to oznacza dla nas, jako państwa? Czyżby wróg już tu był?
* * *
Co zrobić z psem, który zagryzł właściciela?
http://vod.gazetapolska.pl/1465-wybuch-przyczyna-katastrofy
http://www.simulate-events.com/principals-resume/
Inne tematy w dziale Polityka