Od rana śledzę z zainteresowaniem sprawę związaną z ujawnieniem przez Cezarego Gmyza informacji o zidentyfikowaniu przez biegłych na wraku TU 154 M materiałów wybuchowych w postaci trotylu i nitrogliceryny. Z pewnym rozbawieniem obserwowałam przedpołudniowe słowne wygibasy ekspertów i polityków PO, którzy przyparci do muru trotylem zaczęli głosić wszem i wobec, że samolot zapewne spadł w miejscu, gdzie pełno było trotylu, będącego pozostałości ą po II wojnie światowej. Żałosne to było i żenujące. Ale cóż, większość tych ludzi nie grzeszy szczególnie rozwiniętą inteligencją, a co najwyżej nabytym cwaniactwem. Prokuratura Wojskowa, jako dysponent informacji mających być źródłem dla dziennikarza „Rz” , dopiero po kilku godzinach od ujawnienia sensacyjnego newsa zorganizowała konferencję prasową, podczas której prokurator Ireneusz Szeląg we właściwy sobie sposób nie powiedział prawdy, jednocześnie nie kłamiąc.
To szczególne zjawisko zyskało już specjalną nazwę „lewitacja Szeląga”.
Co powiedział pan prokurator?
Otóż zapewnił poruszoną newsem Gmyza opinię publiczną, iż nie jest prawdą jakoby stwierdzono materiały wybuchowe na wraku TU 154 M, dodając jednocześnie, iż fakt nie stwierdzenia ich występowania nie oznacza, że ich tam nie było. Tłumacząc wprost zawiłości procesu myślowo - językowego prokuratora Szeląga: były materiały do złudzenia przypominające cząstki wysokoenergetyczne, do których należy między innymi trotyl, ale nie ma jeszcze oficjalnych ekspertyz, które by to potwierdzały mocą pieczęci, stąd też nie stwierdzono, ale i nie wykluczono ich obecności na/we wraku Tupolewa.
Oczywiście przekaz dnia poszedł taki, jakiego oczekiwał premier Tusk wraz z wiernym Grasiem i cała masa spoconych ze strachu przed carem: nie było materiałów wybuchowych na wraku TU 154 M, Gmyz kłamał, Kaczyński jest niezrównoważony, a Macierewicz bredzi.
A jednak taka informacja, o tak dużym ciężarze gatunkowym, nie pojawiła się li tylko jako wynik dziennikarskich fantazji, czy też źle poinformowanych informatorów, zwłaszcza w takiej gazecie, jak Rzeczpospolita. Wieczorem Cezary Gmyz podał do wiadomości publicznej, iż nie wycofuje się ze swoich tez zawartych w porannym artykule, co więcej potwierdza wiarygodność swoich informatorów oraz zapewnia, iż zweryfikował informacje w kilku, niezależnych źródłach, między innymi w NPW. Mamy więc wydawałoby się sytuację słowo przeciwko słowu, czyli trudno rozstrzygać, trzeba czekać. Tymczasem po południu Stanisław Zagrodzki, kuzyn zmarłej 10 kwietnia 2010 roku Ewy Bąkowskiej oświadczył:
„Po ekspertyzie dr. Szuladzińskiego z początku tego roku postanowiłem poszukać kontaktu z naukowcami amerykańskimi. Po uzyskaniu zapewnienia, że byliby zainteresowani przeprowadzeniem badań rzeczy po Ewie, które przywiozłem z Moskwy, postanowiłem przekazać im materiał do badań.
Ustaliliśmy, że przekażę materiał do badań w czasie wiosennej konferencji w Parlamencie Europejskim w Brukseli. Tak też się stało.
16 czerwca otrzymałem informację od jednego z naukowców, że znane są już wyniki badań dwóch próbek, wielkości kilku centymetrów kwadratowych każda. Jedna pochodziła z fragmentu garsonki, druga – z pasa biodrowego od fotela lotniczego, który był z tą garsonką, można powiedzieć, zespolony. Okazało się, że w tej drugiej próbce znaleziono ślady trójnitrotoluenu, czyli trotylu.
Informację tę potwierdził mi później inny naukowiec w obecności posła Antoniego Macierewicza, kilku rodzin i adwokata”.
Każdy rozsądnie myślący człowiek, dysponujący choćby skromnym aparatem analitycznym, po tej informacji musi uznać, choćby lakonicznie, iż „coś jest na rzeczy z tym trotylem”. Trudno bowiem nie stwierdzić, że ta zaskakująca zbieżność relacji kilku źródeł Cezarego Gmyza oraz wynik badań laboratoryjnym przeprowadzonych w USA na wniosek jednej z rodzin, są snem wariata. Nie ma takiej możliwości, aby wyniki badań polskich biegłych, które póki co wprawdzie nie mają oficjalnej pieczęci, jak i wyniki analiz zagranicznego ośrodka, mogły się tak bardzo pomylić we wskazaniu materiału wybuchowego, którego miało nie być na/we wraku, a jednocześnie z dużą precyzją wskazać na trotyl.
Oczywiście można opowiadać bzdury, pocąc się obficie ze strachu przed carem, że obecność trotylu, czy nitrogliceryny nie musi oznaczać wybuchu, że to też są składniki toreb foliowych ( made by Dziewulski w TVP Info), ale to nawet nie w trotylu jest problem. Trotyl jest taką, można by rzec kropką nad „i”, gdyż wszystkie dotychczasowe badania ekspertów Zespołu Parlamentarnego, jak i naukowców przedstawiających swoje referaty na konferencji smoleńskiej, jednoznacznie wskazują, iż zarówno sposób rozkładu szczątków, specyficzne zniszczenia (rozerwania, wywinięcia krawędzi blach, wyrwane nity, nity w ciałach ofiar), a także zapisy TAWS, FMS sugerują, wręcz krzyczą, iż doszło do eksplozji nad ziemią. Doktor Szuladziński nawet wskazał dokładne miejsce wybuchu: wnętrze skrzydła i śródpłacie. To właśnie w tych miejscach, według informatorów Gmyza, stwierdzono najwyższe stężenie materiałów wybuchowych.
Czyżby ta zbieżność miała być znowu tylko snem wariata?
Kto chce ten uwierzy w oficjalne krętactwa, co jest zrozumiałe w wielu przypadkach, gdyż, jak widać po dzisiejszym dniu, co poniektórym jest to potrzebne, jak tlen, by choć na chwilę oszukać sumienie i móc jeszcze te kilka miesięcy – do czasu wydania ostatecznych ekspertyz przez NPW - spać w nocy.
Niestety dzisjsze słowa Antoniego Macierewicza zapewne zburzyły ten misternie budowany, pozorny spokój u wielu. Szef ZP powiedział w programie dla niezalezna.pl, że zespół dysponuje pewną, sprawdzoną informacją, iż prokuratura wojskowa odnalazła ślady materiałów wybuchowych na wraku Tupolewa. Kwestia, że samolot uległ katastrofie w wyniku eksplozji, nie ulega już wątpliwości, jest to fakt. Biegli stwierdzili obecność materiałów wybuchowych na 60 częściach foteli, a także w śródpłaciu i na skrzydle. Jak powiedział poseł, ta dokumentacja spoczywa w NPW i dlatego słowa prokuratora Szeląga uznał za „bezczelne kłamstwo” , które daje czas na zacieranie śladów przez sprawców, przygotowywanie linii obrony oraz rodzi zagrożenia dla świadków, a przecież giną ludzie.
Dzisiejsza gra słów ze strony prokuratora Szeląga była żałosną próbą obrony obowiązującej wersji katastrofy, w której głównymi winnymi są polscy piloci i generał Błasik.
To niegodne polskiego oficera, dlatego dobrze się stało, że panowie prokuratorzy wykonali to wątpliwe moralnie zadanie w cywilnych ubraniach, mundury na szczęście zostały w szafach.
Inne tematy w dziale Polityka