Na początku zastrzegam: każda pomoc jest cenna. Ale w przypadku państwa trzeba jednak brać też pod uwagę inne czynniki. Komuś jednak chyba wyobraźni zabrakło.
Gdy słyszę niemal z dumą podkreślanie że Polska też pomoże Haiti, po czym w tym samym zdaniu - że przeznaczamy na ten cel 50 tysięcy dolarów - to coś mi się robi. Coś bardzo niedobrego. Już nawet śmiać mi się nie chce, zbyt poważny temat.
Co te 50 tysięcy dolarów miałoby zdziałać na Haiti, po 18 (pierwszy plus wtórne, niewiele słabsze) silnych wstrząsach? Czy nie lepiej byłoby wysłać te kilka naszych piesków z obsługą, które co najmniej kilka (-set?) osób mogłyby uratować? Nie sądzę, aby ich transport i pobyt tam kosztował nas dużo więcej (MSZ podało, że w rezerwie ma jeszcze oszałamiającą kwotę 100 tysięcy dolarów).
Ale nie, dziś dowiaduję się, że pieski nie polecą. "To nie jest rejon działania grupy". Hm, zasadniczo w innych trzęsieniach i katastrofach chyba też nie był, a jednak latały. Czyżbyśmy nie mieli już żadnego samolotu zdolnego do tego, aby przelecieć przez Atlantyk (że rządowe miewają kłopoty z bezpośrednim lotem to wiadomo nie od dziś, ale chyba można coś wyczarterować co da sobie z tym wyzwaniem radę?).
Czy naprawdę zanim się coś powie, nie można pomyśleć? Czy to aż takie trudne? Skoro nas nie stać, to może ograniczmy się do słów współczucia? A skoro nas stać na niewiele, to może jednak przemyślmy, co może dać jakąś realną pomoc. Bo te 50 tysięcy to jest tylko plaster, zaoferowany potrzebującemu respiratora. Mniej więcej ta skala. I taka przydatność.
Płakać się chce, bo już nie śmiać.