Wszystkim. którzy chcieliby odetchnąć nieco od notek o katastrofie, proponuję spojrzenie na to, co się dzieje w UK.
Właśnie rozpoczyna się 6 maja, dzień dość szczególny w miejscu gdzie mieszkam. Od czterech tygodni bowiem, czyli od momentu gdy Gordon Brown poprosił Królową o rozwiązanie Parlamentu i ogłosił datę nowych wyborów, trwa w Zjednoczonym Królestwie kampania wyborcza. Komuś, przyzwyczajonemu do polskich bojów z tej okazji może się wydawać, że nic się nie dzieje. Plakaty tylko tam gdzie trzeba - billboardy, ktorych sporo nie ma, a i tak wykupionych na cele wyborcze jest jakieś może 5%, a także ogródki i okna zwolenników. A jednak dzieje się, jak na warunki lokalne, bardzo dużo.
Po pierwsze, po raz pierwszy Wyspiarze zdecydowali się skorzystać z pomysłu swoich zbuntowanych ziomków (znaczy, USA) i zaprowadzić, na wzór debat prezydenckich, debaty telewizyjne dla potencjalnych przyszłych Prime Ministers. Czyli liderów trzech głównych partii - konserwatystów, labourzystów i liberalnych demokratów (LibDem). Streszczać 3 debat nie będę, ale chciałabym, aby tak rozmawiali ze sobą liderzy partii nad Wisłą...
Po drugie, nikt nie wie, kto wygra. Normalnie wybory tutaj o był wyścig dwóch koni, jak to się tutaj określa. Tym razem, na równych prawach, dołączył trzeci - LibDem. Co tylko skomplikowało sytuację. Bo już wcześniej mówiło się, że konserwatyści mogą nie zdobyć większości, na większość labourzystów po 13 latach rządów nie bardzo liczono (czas na zmiany wg Brytyjczyków). Konstatacja, że trzeci z graczy zaczyna się liczyć tak samo jak pozostali (sondaże są dość wyrównane, w granicach 30%) - doprowadziła większość komentatorów do wniosku, że prawdopodobnie, po raz pierwszy od 1974 roku (zasługa jednomandatowych okręgów wyborczych) będziemy mieć do czynienia z tak zwanym "hung parliament" (dosłownie: zawieszonym parlamentem, co doskonale oddaje sytuację aż za dobrze nam znaną, gdy żadna partia nie ma większości pozwalajacej na samodzielne rządy).
Czyli - może być ciekawie. Zwłaszcza, źe procentowa ilość głosów wcale się nie przekłada wprost na miejsca w parlamencie. Wszystko zaleźy od tego. w ilu okręgach dana partia wygrała. W tych mniej licznych - znacznie mniejsza liczba głosów jest do tego potrzebna. Miejsc (i okręgów) jest 654 (czy 651 - piszę z pamięci). Czyli trzeba wygrać w 328. Wszyscy zadają sobie pytanie, czy jest to wykonalne dla konserwatystów, którzy w sondażach przodują. Czy ta niewielka przewaga wystarczy, aby wygrali? Wszystko zaleźy od tego, jak równomiernie to poparcie jest rozłożone...
Jutro, a może raczej za jakiś tydzień, znajomi Anglicy odetchną. Skończą się komentarze wyborcze, zacznie się normalne życie - wszyscy mają dosyć. Ja - mam niedosyt ;) Jutro wybory, nie tylko te do parlamentu, ale także lokalne, w których udziału nie wezmę bo nie zdążyłam się zarejestrować.. :( Jak BNP wygra w Havering, upiję się z poczucia winy - co mi nie grozi, tutaj większość głosuje na konserwatystów, przynajmniej lokalnie, więc na BNP - British National Party, Brytyjska Partia Narodowa - raczej nie zagłosują. Swoją drogą BNP ma chyba podwójne rozdwojenie jażnii - bo brytyjski to conajmniej 4 narody tak po prawdzie ;) Już SNP (szkocka partia narodowa) jest znacznie bardziej zrozumiała, oni nie ukrywają, że ich zdaniem po 3 wiekach możnaby Zjednoczone Królestwo znów nieco podzielić...
Jutro w każdym razie mam wolne i z przyjemnością oddam się śledzeniu wyborów w TV, a potem obejrzę wieczory wyborcze. I zrelacjonuję. Relacje byłyby wcześniej, ale dopiero doszłam do ładu z komputerem, a na telefonie o można czytać, a nie pisać.
Komentarze