..czyli o czymś co nie istnieje, moim zdaniem, ale po kolei...
"...wyboru dokona ok 47% uprawnionych wyborców, reszta nie będzie mieć żadnego prawa do oceny zwycięzców i przegranych, koalicji i opozycji. Mogli wybrać, ale nie chcieli. Nie mają moralnego prawa osądzać wyboru dokonanego przez ludzi, którzy poszli do urn.."
Przeczytałam powyższy fragment w jednej ze świeżych notek w Salonie i aż się coś we mnie zagotowało. Idąc tym tropem, należałoby stwierdzić że także np. mieszkający za granicą nie mają moralnego prawa oceniać tego, co się dzieje w kraju, a najlepiej zakazać im głosowania w wyborach (bo jakże to, mieszkają na drugim końcu świata, a będą decydować kto wejdzie do Sejmu? Wara im od tego!).
Poza tym podziwiam arogancję zawartą w tym stwierdzeniu. A co z osobami, które pracują (najczęściej w zawodach związanych z najbardziej życiowymi potrzebami innych) przez całą niedzielę i nie są w stanie, mimo chęci, wziąć udziału w wyborach? Nie zawsze mają dostęp do specjalnie dla nich utworzonej komisji.. A co z poszanowaniem wyboru osób, które świadomie zdecydowały że nie są zainteresowane wybieraniem z przedstawionych im opcji? Co z tymi, którzy nie mogą dotrzeć do wybitnie nieprzystosowanych do ich potrzeb komisji? (w jednej z poprzednich notek pisałam co z tym zrobiono w UK. W Polsce raczej nie ma szans na to).
Tak więc pytam: czy każdego komentującego mamy najpierw pytać, czy brał udział w ostatnich wyborach?? Co Wy na to?