Święta Wielkiejnocy od zawsze miały dla mnie szczególne znaczenie. Co roku czekałam niecierpliwie na tę Noc, na czas Czuwania i Zmartwychwstanie, zapowiedziane w Słowie Bożym i realizujące się w moim życiu. Te święta wyglądały różnie. Był taki rok, gdy fizycznie czułam się głęboko zraniona, umierająca. Potem nastały lata, gdy doświadczyłam powrotu do życia i zalania łaską. Bez względu na okoliczności nie umiałam sobie wyobrazić, że mogłabym na Czuwaniu nie być.
W zeszłym roku ten porządek został zerwany. Nastała pandemia i uroczystości kościelne były okrojone, obchodzić święta mogliśmy tylko on-line, w gronie najbliższej rodziny. Ten czas był bardzo trudny, ale też wyjątkowy. Dużo nas nauczył. Pokazał, że naprawdę niczego nie można być pewnym w życiu, ale też, że inne scenariusze wcale nie muszą być takie złe. Że rodzina, z którą dzielimy te ważne chwile, jest najcenniejsza i że warto doceniać obecność każdego z bliskich, a nie skupiać się na rozdmuchanym świętowaniu, na samej „otoczce”.
Wydawać by się mogło, że nic już nie zaskoczy nas bardziej niż okoliczności świętowania w pandemii. W tym roku poczuliśmy powiew normalności: dopuszczono do oficjalnych, świątecznych obchodów grupę wiernych (w każdym kościele był narzucony limit osób, które mogły wziąć udział w zgromadzeniu). Jednak ja byłam już w 8. miesiącu ciąży. Czułam się tak sobie. Stwierdziliśmy z mężem, że upieranie się przy uczestnictwie w liturgii byłoby w tej sytuacji niemądre. Oddaliśmy nasze miejsca innym chętnym, a sami chcieliśmy spotkać się z moimi rodzicami, podobnie jak w zeszłym roku. Wszystko było mniej więcej zaplanowane… I odwoływaliśmy plany w ostatniej chwili, ponieważ nasza córeczka się pochorowała. Prawdopodobnie zaraziła się od męża, który chodził zmęczony, z bólem głowy jeszcze w Wielkim Tygodniu.
To były najdziwniejsze święta w moim życiu. Starałam się ogarnąć cokolwiek w zupełnie nieprzygotowanym domu – no bo przecież mieliśmy jechać do dziadków. Z wielkim i już dość przeszkadzającym brzuchem sprzątałam cokolwiek, a mąż nosił płaczącą córeczkę na rękach. Do tego w ostatnim tygodniu przed świętami musiał jeszcze meldować się w pracy (był na tak zwanej pracy zdalnej), no i sam chciał cokolwiek pomóc w przygotowaniach. Skutek tego zamieszania był taki, że Wielkanoc spędził pod kołderką i w piżamie, a ja usiadłam na kanapie przed transmisją w sukience od sprzątania, przy chorym mężu. Wtedy jeszcze czułam się w miarę pewnie; zaraza dosięgła mnie w poniedziałek. Byliśmy pewni, że to alergie połączone z jakimś grypskiem, objawy nie były poważne, takie standardowe dla każdego z nas. Ze względu na przewidywane badania córeczki zdecydowałam się zrobić test na wszelki wypadek i okazało się, że jednak – covid.
Podsumowując, Wielkanoc uczciliśmy nowym obrusem i uroczystą świecą na stole. Nawet pisanek nikt z nas nie miał siły malować.
Patrząc na to z dystansu, przeszliśmy tę chorobę bardzo lekko. Bez testu nawet byśmy się nie zorientowali, że to koronawirus. Ale trzeba było izolację odsiedzieć. Rodzinne świętowanie było w tym roku zupełnie wykluczone. Dostaliśmy wszelką potrzebną pomoc i właściwie nie mieliśmy na co narzekać. Nieustannie mieliśmy mnóstwo roboty w związku ze zbliżającym się porodem. Przygotowanie torby, zamówienie przez internet wszystkich potrzebnych rzeczy i dla mnie, i dla dziecka, przemyślenie tego, żeby nie kupić za dużo, ani za mało, ani nie zapomnieć niczego ważnego… I wciąż nie mieliśmy fotelika dla starszej córki. A gondola do wózka miała zostać dostarczona po dwóch dniach, a po tygodniu wciąż jej nie było. Kosztowało nas to sporo nerwów.
Do tego córeczka co chwilę miała problemy z brzuszkiem, z wychodzącymi zębami, z jedzeniem i sami już nie wiedzieliśmy, jak pomóc jej… i sobie, żeby nie zwariować do końca.
W związku z całym tym zamieszaniem nawet nie zauważyłam, kiedy minął ten czas. Gdyby moje ciało nie upominało się o więcej odpoczynku i nie przeszkadzał mi wystający brzuch, to pewnie zapomniałabym, że w ogóle jestem w ciąży.
A po miesiącu przyszedł moment decydujący.
Ze względu na cukrzycę ciążową lekarz i położna sugerowali, że najlepiej byłoby urodzić przed terminem (ryzyko zbyt dużego dziecka, co często jest podstawą do podjęcia decyzji o cesarskim cięciu). Ja bardzo chciałam rodzić naturalnie, ale wciąż czułam się niegotowa. Ciągle miałam jeszcze coś do przygotowania. I bałam się o starszą córkę, jak ona zniesie rozstanie, kiedy ja pójdę do szpitala.
Bardzo się o nią bałam.
Opanować tę sytuację pomogła nam mama mojego męża, która przyjechała z Gdańska i została u nas cały tydzień. Dzięki niej nie musieliśmy „wyprowadzać” córeczki do drugich dziadków, tylko spokojnie siedziały w domu. Mała D. miała najlepsze towarzystwo na świecie, ale i tak przeczuwała, że coś się szykuje i przeżywała to na swój sposób…
W środę, dzień po terminie, byłam na badaniu i lekarz wystawił mi skierowanie na przyjęcie do szpitala na następny dzień. Miałam być obserwowana pod kątem ewentualnego wywoływania porodu. Na szczęście okazało się to niepotrzebne, bo nad ranem malutka postanowiła się urodzić.
To był dobry, sprawny poród. Od chwili przyjęcia do ujrzenia drugiej córeczki minęły dwie godziny. A naprawdę pojechaliśmy do szpitala przy pierwszych skurczach (wiem, że można szybciej, starszą urodziłam w pół godziny i formalne przyjęcie do szpitala zostało zrobione, gdy już siedziałam z dzidzią na rękach…). Tym razem z ciekawostek mogę opisać to, że miałam mieć własną położną, ale nie udało jej się dojechać. Wobec tego rodziłam z położną dyżurną, a praktycznie… z czterema różnymi, w tym jedną studentką. Było tak dużo rodzących na oddziale, że w kluczowym momencie nie miał kto do mnie podejść. Było trochę nerwowo, ale wszystko się udało. Kilka razy usłyszałam dość nietypowy komplement: „Pięknie pani rodzi!” ;).
Moje życie od zawsze jest porządkowane przez rytm ważnych świąt, tempo tygodnia, od niedzieli do niedzieli, od Bożego Narodzenia do Wielkiejnocy i tak dalej. W pandemii ten rytm się mocno zagubił, ale jak umieliśmy, tak dbaliśmy o wyróżnienie niedzieli z tłumu innych dni.
Rodziłam w czwartek. Mała E. Przyszła na świat 20.05. br. W niedzielę miałam nadzieję już być z rodziną w domu. A, dodajmy, była to niedziela Zesłania Ducha Świętego.
Rok wcześniej w tę uroczystość starsza córka została przyjęta do wspólnoty chrześcijan w sakramencie Chrztu Świętego. A w tym roku tkwiłam w szpitalu, czekając nerwowo na decyzję, czy pozwolą mi wyjść, czy nie, ponieważ ze względu na wyniki córki już nas 1 dobę przetrzymali…
To chyba było trudniejsze od samego porodu – to czekanie w ciszy i martwocie pustego, szpitalnego pokoju. Moją współtowarzyszkę wypuścili do domu dzień wcześniej. Mała córeczka miała akurat fazę spania bez końca. A mi się nawet spać nie chciało. Spakowałam się i tak czekałam, czekałam, nie mogąc robić nic innego.
Na szczęście wyniki badań poprawiły się i zapadła decyzja, że wychodzimy! Ponieważ Starsza czekała u dziadków – po pierwszej awanturze trochę się oswoiła i nawet dobrze bawiła – to my też weszliśmy zaprezentować najmłodszą latorośl rodu. I takie były te święta tego roku: dziadkowie, rodzice i najmłodsze wnuczki zebrane wokół stołu. Święto życia, radości i nadziei.
***
Zaczęłam pisać ten tekst w Dzień Matki, z myślą, że temat znakomicie pasuje. Że w tym roku jestem już mamą podwójną, że moja druga córeczka zrobiła mi najlepszy prezent na tę okazję, że… mogę naprawdę przyznać, że na honory związane z tym mianem zasługuję. Bądź co bądź poród to nie jest byle kichnięcie. I zanim wspomnienia się zatrą, matka wyraźnie czuje, że oddawała życie.
Dzień Matki upłynął zanim zdążyłam odłożyć dziecko od piersi, zaraz po nim przeszedł Dzień Dziecka, bo w tym roku wszystkie okazje i święta mijają mi nie wiadomo kiedy, nie zauważone i nie docenione, przytłumione codziennością: koniecznością częstego spania, karmienia, przewijania, ubierania, kołysania, tulenia.
Ale może nie chodzi o te okazje, tylko właśnie o codzienność. O tę walkę i tę największą możliwą nagrodę: cud nowego Życia. Każdej z nas, drogie mamy, z serca gratuluję. Za to, co zrobiłyśmy, zasługujemy na najwyższe uznanie. Za to, co robimy dalej, dbając o to Życie, wychowując i kochając, zostaniemy docenione nie tylko tu, ale i po drugiej stronie. I niech to nas podtrzymuje wtedy, gdy zaczynają się płacze, katary, choroby, brzuszki, zęby, cierpienia dojrzewania. Trzeba tylko – i aż – kochać, a reszta się ułoży. Prawda?
Komentarze