Narastająca nienawiść między wyborcami PiS i PO nie jest czymś specyficznie polskim. Na całym demokratycznym świecie rozpoczął się proces pogłębiania rowów między partiami i betonowania się elektoratów przy dwóch największych ugrupowaniach. Od dawna widzimy to w USA, gdzie różnice między Demokratami i Republikanami są już nieomal genetyczne - to już prawie dwa różne narody, dwa genotypy, dwie sprzeczne wizje świata. Ale ostatnio proces ten dotknął także niektóre kraje europejskie - popatrzymy na Hiszpanię, Włochy, Wielką Brytanię.... Ostatnio bardzo wymownym przykładem zasklepiania się w sobie elektoratów dwóch największych partii są Węgry, gdzie spór między socjalistami a Fideszem nie jest już sporem politycznym, ale staje się wojną kulturową, zderzeniem cywilizacji. Między wyborcami obu ugrupowań jest coraz mniej wspólnych wartości, szacunku dla siebie nawzajem, słuchania racji przeciwnika.
Wojna Kaczyńskiego i Tuska nie jest więc czymś oryginalnym, nowatorskim. Jest jedynie użyciem skutecznego i sprawdzonego w innych demokracjach narzędzia do wykopywania i pogłębiania rowów między elektoratami obu partii. Służy to liderom PO i PiS, bo nie wymaga od nich niczego - premier nie musi niczego robić, bo wystarczy, że poszczuje swoich wyborców PiS-em; Kaczyński nie musi starać się robić czegokolwiek sensownego w opozycji, bo wystarczy, że oskarży rząd o spiskowanie z Ruskimi w sprawie zabicia Prezydenta. Proste i skuteczne - jak cep i gazrurka.
W najgorszej sytuacji są ci, którzy próbują budować mosty i nie odwołują się do nienawiści - mają przechlapane. Przez pałkarzy obu partii są oskarżani o zdradę i zaprzaństwo, o niewyrazistość i koniunkturalizm. Berlusconi może sobie uprawiać bunga - bunga, Orban demolować Trybunał Konstytucyjny, Zapatero prowadzić bezmyślną wojnę z kościołem, Obama jeść lody na Hawajach, Tusk jeździć na nartach w Dolomitach, a Kaczyński chodzić z pochodniami. Dlaczego? Bo szantażują swoich zwolenników, że jak nie oni, to władzę przejmą ci drudzy. A wiadomo, kim są ci drudzy - zdrajcami, bezbożnikami, agentami, zaprzańcami, wrogami narodu i państwa.
Bipolaryzacja nie jest czymś złym sama w sobie, ale jeśli okupiona jest narastaniem wrogości, nienawiści, zaprzestaniem robienia jakichkolwiek reform, manipulowaniem społecznymi emocjami, staje się czymś zgubnym. Taki proces skutkuje bowiem zahamowaniem jakichkolwiek reform, zastojem modernizacyjnym, teatrem politycznym. I jeśli przy okazji budowania takiego podziału udaje się zrobić choć trochę dobrego dla kraju, to nieźle (jak np. na Węgrzech). Ale jeśli to cyniczne "zderzanie cywilizacji" staje się substytutem prawdziwej polityki (jak u nas, czy we Włoszech i Hiszpanii), to dzieje się naprawdę fatalnie.
Inne tematy w dziale Polityka