Miki Miki
656
BLOG

Jak to było w Smoleńsku

Miki Miki Polityka Obserwuj notkę 172

Chciejstwo rozżalonych po stracie zwolenników Kaczyńskiego nie zmieni realiów. Niedoświadczona i niedoszkolona załoga podjęła próbę lądowania w warunkach, w których każdy doświadczony lotnik by zrezygnował.

Z analizy posiadanych dotychczas danych obraz katastrofy jest już praktycznie jasny.

W odległości dwóch i pół kilometra od pasa samolot był na prawidłowej wysokości ok stu metrów nad nim. To oznacza, że wysokościomierze ciśnieniowe skalibrowano poprawnie. Na 1100 metrów przed nim powinien być na 70 metrach i co ważniejsze - powinien już widzieć początek pasa lub jego światła. O katastrofie zadecydowało kilka sekund lotu według wskazań wysokościomierza radiowego poczynając od punktu odległego właśnie o 2,5 kilometra od lotniska w stałej odległości od ziemi, wynoszącej 100 metrów - czyli według wszelkich reguł bezpiecznej, ale pod warunkiem lotu nad płaskim terenem. A teren tam przed lotniskiem obniża się o 60 metrów.

Otrzeźwienie przyszło, gdy nagle radiowysokościomierz zaczął wskazywać  coraz mniejsze odległości, a system TAWS zaczął wołać ostrzeżenie o zbyt bliskiej odległości od ziemi, czyli komunikat "terrain".

Reakcja pilotów była natychmiastowa, wcisnęli przycisk "TOGA" uruchamiający procedurę awaryjnego przerwania podejścia do lądowania.

Gdy to czynili, byli w odległości ok 2 km od progu pasa, ok 40 metrów nad jego powierzchnią. Ale Tutka to nie myśliwiec, waży prawie sto ton, jej turbiny nie mają dopalaczy, i pełną moc osiągają po ok 20 sekundach. Żeby wyjść z podejścia do lądowania, i przejść na wznoszenie, Tutka potrzebuje jeszcze stracić ok 40 metrów wysokości. Ponieważ piloci zbytnio przyspieszyli schodzenie zanim się zorientowali, że popełniają błąd, prawdopodobnie do tej wartości trzeba dodać jeszcze kilka metrów.

I te kilka metrów uczyniło różnicę - samolot nie zdołał wygrać z prawami fizyki. W rezultacie tam, gdzie powinni być 70 metrów nad powierzchnią pasa, oni byli na wysokości kilkunastu metrów poniżej tej powierzchni, ok 2 metrów nad ziemią. Od tego momentu samolot już się wznosił i wygrywał walkę z pochyleniem terenu - kolejne korony drzew kosił na coraz wyższym względem powierzchni ziemi poziomie - a ta powierzchnia również się przecież wznosiła.

Niestety, na torze lotu pojawiło się zbyt grube i zbyt wysokie drzewo, i to był już koniec kontrolowanego lotu.

Gdyby piloci zorientowali się sekundę, czy dwie wcześniej - wyszli by z opresji. Gdyby to uczynili sekundę, czy dwie później - przyziemiliby tam, gdzie ścieli pierwsze drzewka, i choć rozbili by maszynę, to szansa na ocalenie większości pasażerów byłaby duża. Samolot pogubiłby wrotki, pewnie i skrzydła, ale kadłub by upadł płasko na podłogę, a nie na dach, i prawdopodobnie przedział pasażerski by się nie rozleciał, tylko sunął po ziemi, zdzierając blachy pod podłogą przedziału pasażerskiego. Ta podłoga była jedyną większą częścią przedziału pasażerskiego, która pozostała we względnej całości po katastrofie. Ale zamiast chronić pasażerów ona ich mieliła.

Reasumując - na tę katastrofę złożyło się mnóstwo czynników, żaden z nic z osobna nie prowadził do katastrofy, nie zaistnienie większości z nich z osobna pewnie do katastrofy by nie dopuściło. Dopiero zsumowanie się wielu drobnych błędów dało katastrofalne skutki.

Zacznijmy od początku. Wyszkolenie pilotów: dekomunizacja usunęła z szeregów wojska doświadczonych pilotów, którzy mogli by przekazać swą wiedzę następcom. Stało się to tak dawno, że cała załoga to byli praktycznie nieopierzeni nowicjusze. Ze swoim nalotem kapitan samolotu nie mógłby liczyć nawet na funkcję drugiego pilota w poważnej linii cywilnej. Nalot nawigatora był mniejszy, niż ilość godzin jazdy, wymagana, by zdać prawo jazdy kategorii C.

Ponieważ to nawigator podaje pilotowi wysokość i komunikuje się z wieżą - to on zdaje się był kluczową postacią w tej tragicznej historii.

Gruzińska epopeja w wyniku której poprzedni kapitan Tutki miał duże kłopoty ze śledztwem prokuratorskim i interpelacją poselską w tej kwestii, oraz został "awansowany" na drugiego pilota zdezelowanego Jaka, o głośno wyrażanej przez prezydenta opinii o jego tchórzostwie nie wspominając, musiała mieć niebagatelny wpływ na podjęcie przez Protasiuka decyzji o próbie lądowania w warunkach widoczności o 2/3 gorszych niż wszelkie dopuszczalne dla tego lotniska i samolotu minima.

Awantury o samolot do Brukseli spowodowały, że MON zaprzestał jakichkolwiek prób kontrolowania prezydenckich ekskursji. Kancelaria prezydenta przedstawiała zapotrzebowanie - Klich je realizował bez rozpatrywania jego sensowności.

Kaczyński, sam nad wyraz nieudolny, otaczał się jeszcze większymi od siebie nieudacznikami. Całe to towarzystwo przy tym miało niebywale wysokie pojęcie o sobie. Jakakolwiek krytyka postanowień Kaczyńskiego nie wchodziła w grę.

Wylot do Katynia był w istocie zaplanowanym elementem kampanii wyborczej prezydenta, który miał przyćmić platformerski sukces sprzed trzech dni. I temu piarowemu celowi nadano absolutny priorytet, całkowicie odsuwając na dalszy plan jakiekolwiek warunki bezpieczeństwa.

Pierwotny plan zakładał wyjazd całej delegacji katyńskiej pociągiem. Ale to było mało medialne - zażądano więc samolotów. MON przydzielił na tę okoliczność jedyną posiadaną Tutkę - druga jest w remoncie w Rosji, i jednego z trzech posiadanych Jaków. W rezerwie pozostały dwa Jaki, z czego jeden został wykorzystany, bo pierwszy nie przeszedł próby technicznej przed wylotem feralnego dnia. Z dużą dozą prawdopodobieństwa ów trzeci Jak też się do lotu nie nadawał.

Tak więc praktycznie prezydent i jego kamaryla dostali do dyspozycji niemal wszystko, co miał na stanie 36 pułk specjalny. Kancelaria prezydenta miała możliwość rozdzielić VIP-ów tak, by nie wszyscy wsiedli do jednej maszyny. Ale to kolidowało z planami piarowymi - dlatego do Jaka wsadzeni zostali wszyscy dziennikarze. Ich zadaniem było uwiecznić, jak Kaczyński wraz ze swą wspaniałą świtą opuszcza w Smoleńsku Tutkę i wsiada w samochód, wiozący go wprost na uroczystości katyńskie.

Z tego samego powodu kancelaria prezydenta zmieniła zaproponowaną przez wojsko godzinę odlotu Tupolewa z szóstej rano na siódmą, i dodatkowo opóźniła przybycie prezydenta na lotnisko, tak, że wylot faktycznie odbył się o 7.30

Takie ustawienie planu lotu faktycznie nie zostawiało żadnego marginesu na plan "B". Pilot był świadomy, że jak nie wyląduje, to zamiast wielkiego sukcesu medialnego Kaczyński zaliczy kolejną medialną klapę, i niezależnie od czegokolwiek zarówno Kaczyński, jak i jego otoczenie zrobią wszystko, by go pozbawić dobrego imienia i możliwości kontynuowania kariery wojskowej w dotychczasowym tempie.

Polityka, jaką prowadził Kaczyński, powodowała, że był w Rosji osobą niemile widzianą. Strona rosyjska nie tylko nie miała zamiaru zapraszać go oficjalnie, ale i nie miała żadnej ochoty choć kiwnąć palcem w jego kierunku. Nie ma możliwości jednostronnego uznania przez stroną polską, że wizyta prezydenta ma charakter oficjalny. I owszem - można ją potraktować w sposób podobny, jak każdą wizytę oficjalną, ale nie da się zmusić do tego drugiej strony.

Rosjanie z łaski pozwolili Kaczyńskiemu wlecieć nad swoje terytorium, i wylądować na lotnisku smoleńskim - w warunkach doskonale znanych zarówno kancelarii prezydenta, jak i pilotom, lądującym tam przecież wcześniej nie raz.

Nie mieli najmniejszego zamiaru rozkładać mu czerwonego dywanu, czy sprowadzać na lotnisko kompanii honorowej.

W rosyjskim lotnictwie wojskowym nie istnieje pojęcie "zamknięcie lotniska". Nie z powodu mgły. Mogą je zamknąć, gdy remontują pas. Taka decyzja mogła zostać podjęta politycznie. I nie została podjęta, bo wiadomo było, że Kaczyński zrobi z tego międzynarodową aferę. Dlatego polecono kontrolerowi podać warunki widoczności, doradzić lot na zapasowe lotnisko i zdać się na decyzję pilota.

Zwolennicy teorii spiskowych odlatują już w rejony bliższe pure nonsensowi, niż science fiction. Niemal od początku wiadomo, że piloci żyli do końca, do końca walczyli o życie, a żaden z istotnych systemów samolotu nie uległ awarii. Samolot ani na moment nie utracił sterowności, na pokładzie, ani w żadnym innym miejscu nie wybuchła żadna bomba. Nie było żadnych dodatkowych, fałszywych radiostacji NDB. Nie było żadnego biegania po lesie z bronią i dobijania porozsypywanych dookoła rozbitego samolotu wątrób nerek, czy innych podrobów.

Katastrofę spowodowało złe wyszkolenie pilotów, brak odpowiednich procedur i nie przestrzeganie istniejących. Nieodpowiedzialność osób planujących przebieg lotu i całą imprezę z prezydentem na czele.

Nijak nie da się tego przerzucić na Tuska o wilczych oczach i jego podwładnych. Choć i oni ponoszą jakąś część odpowiedzialności, bo jako rządzący pewne rzeczy mogli zmienić. Ale ich winą jest zaniechanie działania zapobiegającego , a nie podjęcie działania wprost narażającego życie. A takie działanie podjął prezydent i jego kancelaria.

Chaos informacyjny po takiej katastrofie to norma, a nie wyjątek. Ktoś do kogoś dzwoni o 8.56 że była katastrofa. Ten następnie dzwoni do kogoś innego, że o 8.56 dostał informację o katastrofie. A tamten na antenie zapodaje, że o 8.56 rozbił się samolot z polskim prezydentem. Podchwytują to inne media i mamy fakt medialny, nijak się mający do rzeczywistości, ale dający pokarm zwolennikom teorii spiskowych. Śledztwo zawsze obejmuje szerokie spektrum założeń, które po kolei się eliminuje, do niektórych również się czasem wraca, gdy wychodzą na jaw nowe okoliczności. Dlatego oficjalne komunikaty z jego przebiegu siłą rzeczy są mało konkretne i enigmatyczne.

Nie ma żadnej praktycznej możliwości, by Polska przejęła w całości śledztwo w tej sprawie. Nie ma żadnej możliwości, by rosyjscy śledczy zostali podporządkowani naszym. To, że istnieje taka teoretyczna możliwość nie oznacza, że jest ona realizowalna w praktyce. Teoretycznie to się możemy z Rosjanami umówić, że od jutra dostarczają nam np gaz za darmo i tak długo jak potrzebujemy i ile potrzebujemy. Ino niech ktoś to zrealizuje w praktyce :)

W istocie takie żądanie, postawione kategorycznie, oznacza zerwanie stosunków dyplomatycznych, całkowite wykluczenie naszych ekspertów i prokuratorów z udziału w śledztwie. I jest przydatne tylko oszołomom, którzy dzięki temu na kilkadziesiąt lat co najmniej będą mieli karmę dla swych fantasmagorii.

A Rosja jest zbyt ważnym dla nas partnerem handlowym, by dla zaspokojenia zachciewajek niedobitków PiS zerwać z nim stosunki. Zmarłym życia nie zwróci, nie przykryje ich nieudolności i nieodpowiedzialności, za to zaszkodzi milionom żyjących.

Szermującym gazowym szantażem Rosjan pragnę uświadomić, że dywersyfikacja dostaw rozbija się o jedną, za to podstawową przeszkodę - jest nią ekonomia. Rosyjski gaz jest po prostu tani. Żaden gazoport, ani podmorski rurociąg z Norwegii nie dostarczy tego surowca w cenie porównywalnej z rosyjską. Będzie to gaz o kilkadziesiąt procent droższy od rosyjskiego, do tego dojdą koszta budowy i utrzymania infrastruktury.

Gaz łupkowy to pieśń przyszłości, i wcale nie oznacza źródła taniego gazu. Ten gaz wymaga kosztownej i niedostępnej ogólnie technologii   wydobycia. Równie dobrze można snuć plany rozwoju energetyki opartej na wodorze - ekologicznie czyste źródło energii, tylko na razie absolutnie nieopłacalne z powodu dużo większych nakładów na pozyskanie, choć surowiec - woda - jest w dowolnych ilościach dostępny bez kopania i wiercenia. I efektem spalania ponownie jest woda - czyli niewyczerpane źródło samoodnawialnej energii - teoretycznie.

Natomiast sami Rosjanie trzeźwo podchodzą do problemu zagrożenia ich dostaw gazu na zachód przez przejmowanie ich przez kraje tranzytowe. Bo to nie my, czy Ukraina stanowimy głównego klienta. My się tylko tuczymy na przesyłaniu gazu przez nasze terytoria. Rosjanie nie mieli by nic przeciwko, gdyby nie zagrożenie, że niewypłacalne kraje tranzytowe będą przejmować dostawy dla dalszych odbiorców na własne potrzeby. I przed takim scenariuszem pragną się zabezpieczyć.

W momencie wybudowania Nordstreamu Rosja straci zainteresowanie tranzytem przez Polskę i Ukrainę i nie będzie również podstaw do preferencyjnych stawek za gaz dla nas. Wieloletnie umowy zawierane przez rząd Tuska w jakimś stopniu to niwelują, choć doświadczenie uczy, że nie ma umowy, której w dowolnym momencie silniejsza strona nie może bezkarnie wypowiedzieć. W każdym jednak razie nasze protesty przeciwko budowie Nordstreamu są protestami szantażysty, którego odcina się od podstawy do szantażowania.

Kwestia dostarczenia Rosjanom tajnych dokumentów, kodów, czy urządzeń NATO - winni już nie odpowiedzą, bo nie żyją. Jak te dokumenty i urządzenia mieli przejąć po katastrofie obecni na miejscu członkowie BOR w imponującej liczbie dwóch? Jak mieli zapobiec wyzbieraniu ich przez FSB przed przylotem ekipy z Polski? Jak to miała owa ekipa odbić? Opanowując Rosję siłą? To całkiem spory kraj i ma trochę wojska na taką ewentualność. Nasz Grom na wszystkich trzech zdolnych do jazdy Rosomakach, pod osłoną powietrzną jedynego zdolnego do lotu F-16, chroniony ogniem z morza przez jedyną zdolną do wypłynięcia polską korwetę pod wodzą nieustraszonego Jarosława Małego na Aliku zaatakuje i pokona rosyjską armię? I może jeszcze NATO miałoby wziąć udział w tej awanturze? Z jakiego niby powodu?

Śledztwo toczy się tak dokładnie, jak powinno, ślady badają zarówno Rosjanie, jak i Polacy, polska prokuratura prowadzi niezależne od rosyjskiego śledztwo, polska komisja d/s wypadków lotniczych działa również niezależnie od rosyjskiej. Dowody badane są zarówno w Rosji, jak i w Polsce i Stanach Zjednoczonych. Jak sobie polska prokuratura zechce dokonywać sekcji zwłok, odesłanych z Rosji, to może je w dowolnym momencie ekshumować. Kawałków samolotu do badań mogła sobie pobrać też dowolną ilość bez pytania o zgodę Rosjan, którzy ich specjalnie nie pilnowali, bo i nie mają nic do ukrycia w tej materii.

Bałagan i prowizorka to w Rosji raczej stan normalny, więc nie widzę żadnego powodu, by akurat w Smoleńsku mieli się zachowywać inaczej. Ten wypadek dla nich nie ma większego znaczenia. Przyczyny znają niemal od chwili zaistnienia, śledztwo przeprowadzić muszą. Trochę głów i u nich poleci, ktoś poniesie odpowiedzialność za bałagan na lotnisku i w jego okolicach. Ale to będą klapsy, albo pogrożenie palcem, a nie zsyłka na Sybir.

Pełen raport komisji w sprawie tej katastrofy poznamy zapewne za kilkanaście miesięcy. Tyle trwa przeciętnie śledztwo w takim przypadku. Ale już teraz mogę spokojnie założyć, że będzie pełen takich samych jeżących włos na głowie, wiadomości o niefrasobliwości, niekompetencji i indolencji, jak raport opublikowany po wypadku CASY w Mirosławcu.

Z dwóch, ubiegających się o władzę w Polsce ekip ciut bardziej kompetentna i zdolna do wprowadzenia jakichkolwiek zmian w tej materii jest Platforma Obywatelska. Nie jestem miłośnikiem platfusów, widzę ich mnogie wady jak na dłoni. Ale właśnie oni są ciut lepsi.
 

Miki
O mnie Miki

nie lubię pisać o sobie, poczytaj moje teksty. Wiara jest jak kutas. Masz to sobie noś ale nie obnoś się z tym, nikogo nie zmuszaj do kontaktu a już na pewno nie wciskaj w usta dzieciom Napisz do mnie: miki(maupa)wiarus.org "Raz pewien Władek zadał bzdurom kłam, gdy kaczor bajki rozsiewał jak spam. Wtórując Henryce, zakrzyknął w rocznicę: Jarek, nie pierdol, nie było Cię tam"

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (172)

Inne tematy w dziale Polityka