Witold Jurasz Witold Jurasz
3636
BLOG

Realpolitik Baracka Obamy, czyli „żadnych złudzeń Panowie”.

Witold Jurasz Witold Jurasz USA Obserwuj temat Obserwuj notkę 51

Polecam Państwa uwadze tekst, opublikowany przeze mnie na stronie Ośrodka Analiz Strategicznych (www.oaspl.org). Zapraszam przy okazji do lektury innych tekstów publikowanych na stronie OAS.

Cytowane niżej opracowanie teoretycznie dotyczy relacji USA z Iranem, ale jak z łatwością Państwo zauważycie wnioski wypływające z historii relacji Waszyngtonu z Teheranem można równie dobrze odnieść i do polskiej polityki zagranicznej.

  • Z historii relacji Waszyngtonu i Teheranu można wyciągnąć szereg wniosków nt. generalnych zasad rządzących polityką międzynarodową. Niemal każdy można odnieść do polskiej polityki wschodniej. W istocie tekst poniższy nie jest więc tekstem o relacjach USA – Iran, ale o Polsce i o tym czy umiemy w naszej polityce wobec odpowiednio Białorusi i Ukrainy z jednej strony oraz Rosji z drugiej wznieść się ponad poziom emocji i prowadzić politykę, taką jaką prowadzą wielkie narody. Twardą i pozbawioną złudzeń.
  • „Trudność polega na tym, że stosując tradycyjne metody dyplomacji w tym wypadku po drugiej stronie nie ma się do czynienia z ministerstwem spraw zagranicznych, a z aparatem bezpieczeństwa”. Okazało się jednak, że dialog z „bezpieką” (czyli grupą mającą realną władzę) jest dalece bardziej skuteczny, niż dialog z dyplomatami, którzy wiedzą niewiele, mogą jeszcze mniej, a odwagi nie starcza im na nic.
  • Państwo Islamskie to tylko epizod. Przykry, ale tylko epizod. Gdy bowiem wytycza się granice wpływów lokalne wojny to tylko element targu.
  • Reguły polityki minionych epok wcale, jak się bowiem okazuje, nie odeszły w niepamięć. Współcześni Polacy winni się cieszyć, że żyją w okresie, gdy europejską polityką rządzą już inne reguły. I tylko świadomość tego, że Ukraina leży w Europie zakłócać powinna nasz błogostan. Reguły gry bywają bowiem zmienne. Czasem wraca moda na coś, co wydawałoby się, jest już passé.

20 lipca Rada Bezpieczeństwa ONZ zaakceptowała porozumienie zawarte z Iranem przez sześć światowych mocarstw (USA, Wielką Brytanię, Francję, Rosję, Chiny i Niemcy). Porozumienie to przewiduje, iż Teheran ograniczy swój program jądrowy, zachowując przy tym prawo do rozwijania pokojowego programu jądrowego. Republika Islamska zgodziła się na szereg technicznych ograniczeń swojego programu i dała szerokie prawo do inspekcji swych instalacji nuklearnych. W zamian za to stopniowo mają zostać znoszone sankcje przeciw Iranowi, w tym również embargo na sprzedaż broni konwencjonalnej. Teheran uzyska ponadto dostęp do swych zamrożonych w wyniku sankcji aktywów, ocenianych na 160 miliardów dolarów.

Historia relacji USA z Iranem (a te były kluczowe dla osiągnięcia porozumienia) to lekcja tego, jak łatwo popełniać błędy w polityce zagranicznej, jak trudno naprawiać raz już zepsute stosunki. To lekcja Realpolitik, tj. osiągania tego, co realne, a nie upartego trzymania się pomysłów i założeń, które są realne, ale w rzeczywistości urojonej, a nie realnej. To wreszcie lekcja tego, iż sukces w negocjacjach zawsze będzie miał krytyków – zazwyczaj z tej strony, która wbrew faktom latami wybierała rzeczywistość urojoną. Z historii relacji Waszyngtonu i Teheranu można wyciągnąć szereg wniosków nt. generalnych zasad rządzących polityką międzynarodową. Niemal każdy można odnieść do polskiej polityki wschodniej. W istocie tekst poniższy nie jest więc tekstem o relacjach USA – Iran, ale o Polsce i o tym czy umiemy w naszej polityce wobec odpowiednio Białorusi i Ukrainy z jednej strony oraz Rosji z drugiej wznieść się ponad poziom emocji i prowadzić politykę, taką jaką prowadzą wielkie narody. Twardą i pozbawioną złudzeń.

Poważne porozumienie a PR

Prezydent Barack Obama w wywiadzie dla New York Times stwierdził, że porozumienie z Iranem nie będzie oceniane przez pryzmat tego, czy doprowadzi ono do zmian w samym Iranie. Dodał, że celem USA nie było też rozwiązanie od razu wszystkich problemów. W istocie prezydent Obama powiedział rzecz oczywistą, ale w erze stabloidyzowanych mediów równocześnie na swój sposób odkrywczą. Próba „pakietowego” rozwiązania wszystkich problemów pomiędzy państwami nigdy nie jest możliwa. Czasem nawet narysowanie „mapy drogowej” nie jest możliwe. Iran będzie nadal wspierał Hezbollah, wojny w Syrii i Iraku będą się nadal toczyć. Zachód (przede wszystkim Stany Zjednoczone) będą się stopniowo uczyć szacunku i zaufania. Tym jednak różni się poważne porozumienie od udawanego, obliczonego wyłącznie na wewnątrzkrajowy PR, że jego autorzy nigdy nie odważą się ogłaszać przełomu w relacjach, gdy w istocie osiągnęli co prawda sporo, ale jako poważni politycy wiedzą, że to ledwie początek drogi. Porozumienie pomiędzy państwami, które dzielą dziesięciolecia konfliktu wypracowuje się ponadto przez długie miesiące żmudnych negocjacji, których nie zastąpi jedna, czy dwie wizyty. Co więcej – USA osiągnęły porozumienie, ale nie tylko nie słychać, ale wręcz niemożliwym jest, aby Najwyższy Przywódca Iranu ajatollah Ali Chamenei pojechał do Waszyngtonu, czy też aby z kolei Barack Obama planował wizytę w Teheranie.

Błędy przeszłości

Nim doszło do rozmów, w sierpniu 2013 r. CIA przyznała oficjalnie, że stała za obaleniem premiera Iranu Mohammada Mossadegha. O tym, iż tak było w istocie wszyscy wiedzieli od lat, ale fakt, że informacja ta została opublikowana równo w 60 rocznicę coup d’etat w Teheranie jest w istocie sensacją. Dla Irańczyków obalenie Mossadegha jest kamieniem obrazy. Przyznanie się USA do winy było sygnałem ze strony Waszyngtonu, że chce dialogu z Teheranem. Reżim ajatollahów, jak dziś już wiemy, odczytał ów sygnał. Wyjaśnianie ciemnych kart historii okazało się dobrym początkiem nowego rozdziału w relacjach Waszyngtonu z Teheranem.
Zanim jednak prezydent Barack Obama postanowił, wbrew większości w Kongresie oraz ku niezadowoleniu zarówno Izraela, jak i arabskich sojuszników w regionie porozumieć się z Iranem, Stany Zjednoczone przez 36 lat prowadziły politykę nastawioną na obalenie autokratycznego teherańskiego reżimu, który powstał w wyniku obalenia Szacha Mohammada Rezy Pahlaviego.

Sankcje, czyli rzecz o świadomej nieskuteczności.

Po rewolucji islamskiej Waszyngton wprowadził cały szereg sankcji i de facto doprowadził do gospodarczej i politycznej izolacji Teheranu. Wszystko to na nic się jednak nie zdało, a w pewnych momentach umacniało wręcz konserwatystów w łonie rządzącej Iranem elity wywodzącej się z rewolucji islamskiej. Trudno uciec od konstatacji, iż sankcje, tak chętnie stosowane również przez Unię Europejską, nie są – wbrew pozorom – nadmiernie skuteczną bronią w polityce zagranicznej. Ich skuteczność zaś jest pochodną ich szczelności i tego na ile dany reżim skłonny jest cierpieć w imię swej niezależności. Sankcje działają w zasadzie zawsze tylko na początku ich stosowania – potem raczej już obietnica ich zniesienia, a nie – mało wiarygodna – ich zaostrzenia daje impuls do dialogu. Jeśli więc stosować politykę „kija i marchewki” to i kij musi być mocny i marchewka apetyczna.

O tym, czemu szpiedzy nie powinni rządzić.

Paradoksem historii jest to, że Amerykanie walcząc z reżimem w Teheranie usiłowali w istocie obalić system, w którego powstaniu odegrali zasadniczą rolę. Waszyngton obalając lewicującego (a nie komunizującego, jak chciała CIA) Mossadegha spowodował powstanie sojuszu liberalnej inteligencji (a nawet w pewnym momencie komunistów z partii Tudeh) z islamem i zamiast umiarkowanie nacjonalistycznego Mossadegha, 25 lat później musiał zmierzyć się z ajatollahem Chomeinim.
Jak się bowiem okazuje trzeba uważać kogo się usiłuje pozbawić władzy, bo nie każdy, kogo nie lubimy jest aż tak zły, jak się to może wydawać. CIA skądinąd nie przewidziała nie tylko tego, że obalając Mossadegha popełnia błąd, ani też nie przewidziała rewolucji islamskiej w 1979. Departament Stanu był rewolucją islamską równie zaskoczony, co i CIA, zaś amerykańscy doradcy doradzali Szachowi najpierw użycie siły (gdy małe ustępstwa mogły zgasić ledwie się tlący pożar), a następnie (gdy użycie siły mogło już tylko pogorszyć sytuację) właśnie użycie siły. Nie po raz pierwszy w historii okazało się, że wywiad jest od szpiegowania, ale nie wolno dać mu robić polityki zagranicznej, dyplomaci zaś – gdy nie wychodzą z ambasad i ledwie kogokolwiek znają – nieraz rozumieją mniej od wielu teoretycznie gorzej poinformowanych.

Szach Iranu tak długo zwalczał komunistów z Tudeh, że jego tajna, słynąca z brutalnych metod śledztwa, policja polityczna SAVAK nie zauważyła, że to nie komuniści są największym zagrożeniem dla reżimu. W znakomitej biografii Rezy Pahlawiego autorstwa Abbasa Milani świetnie uchwycony jest ten moment, w którym Szach zaczął wierzyć własnym służbom i własnej propagandzie o komunistycznym (a nie islamskim) zagrożeniu. Nie tylko jednak Szach uwierzył manipulacji służb. Te bowiem również w demokracji usiłują czasem, zamiast zdobywać i analizować informacje, prowadzić politykę zagraniczną. Zamach stanu przeciw Mossadeghowi organizował niejaki Kermit Roosevelt (wnuk prezydenta Theodora Roosvelta). Gdy otwarto archiwa okazało się, że działał on w równym stopniu dla CIA i rządu jak i dla koncernów naftowych. Okazało się, że nie zawsze wielki biznes działa w interesie swojego kraju. Co gorsza ludzie służb czasem działają na rzecz wielkiego biznesu.

Amerykanie, zanim powierzyli Kermitowi Rooseveltowi obalenie Mossadegha, próbowali to robić innymi kanałami, ale bez powodzenia. K. Roosvelt dał radę bo zamiast szukać skomplikowanych metod przekupił generałów z bezpośredniego otoczenia irańskiego premiera. CIA zaś wyciągnęła wniosek, że aby wbić komuś nóż w plecy należy stać za nim, a nie konfrontować się z nim, stojąc twarzą w twarz.

Reset, czyli wojna jako szansa

Rewolucja islamska i przetrzymywanie przez ponad rok amerykańskich dyplomatów jako zakładników określiły na lata charakter relacji USA – Iran. Lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte to ciągła konfrontacja. W Teheranie USA określane były jako „wielki szatan”, prezydent Bush z kolei zaliczył Iran do tzw. „osi zła”.

Przeciwwagą dla szyickiego Iranu przez lata był Irak, rządzony żelazną ręką przez sunnitę Saddama Husseina. Jego obalenie przez wojska amerykańskie i równoczesny faktyczny demontaż struktur państwa irackiego przez amerykańskie władze okupacyjne spowodował, iż Iran, straciwszy głównego konkurenta w regionie, w naturalny sposób zaczął wyrastać na regionalną potęgę. Nuklearne ambicje Teheranu były jednak nie do pogodzenia z utrzymaniem stabilności w regionie. W okresie prezydentury Mahmuda Ahmadinedżada, Teheran prowadził tak bardzo konfrontacyjną politykę, a sam prezydent tak często zapowiadał zmiecenie Izraela z mapy świata, że porozumienie z republiką islamską było zaledwie mrzonką. Z perspektywy jednak można stwierdzić, że prezydentura Ahmadinedżada była w istocie nie tyle przejawem „prawdziwego oblicza” Iranu, co raczej paroksyzmem rewolucji. Twarda retoryka Ahmadinedżada była bowiem tyleż elementem jego własnych przekonań, co i wyrazem jego słabości, której z kolei przejawem były uliczne protesty w Teheranie po jego wyborze na prezydenta.

W rzeczywistości i Waszyngton i Teheran od kilku już lat sondowały możliwość porozumienia. Możliwość współpracy testowano m.in. w Iraku, w którym, po obaleniu Saddama Husseina, władzę przejęli prześladowani za czasów Husseina szyici, stanowiący skądinąd większość (ponad 70%) społeczeństwa irackiego. O ile w początkowym okresie zarówno szyci pod wodzą Muqtady Al-Sadra, jak i sunnici (w tym niedobitki partii Baas) toczyli walki z Amerykanami, to już w okresie po wycofaniu się USA doszło do pewnego uproszczenia sytuacji. Amerykanie otóż jednoznacznie wspierali szyickie władze w Bagdadzie. Drugim sojusznikiem Bagdadu stał się zaś Teheran. Konsolidacji władzy przez szyitów towarzyszyły coraz wyraźniejsze prześladowania sunnitów. Powyższe umożliwiło Państwu Islamskiemu (IS – „Islamic State”, wcześniej noszącemu nazwy Islamskie Państwo w Iraku, a potem Islamskie Państwo w Iraku i Lewancie) ekspansję – sunnici bowiem byli skłonni do wsparcia IS jako obrońcy przed prześladowaniami ze strony szyickich władz w Bagdadzie.

Państwo Islamskie czyli detale nie mają znaczenia.

Sukcesy militarne IS były błogosławieństwem dla Teheranu. Okazało się oto, iż bez wsparcia irańskich doradców oraz jednostek specjalnych upadek grozi samemu Bagdadowi. W pewnym momencie realna stawała się wręcz perspektywa, w której ambasady USA w Bagdadzie broniłyby jednostki Strażników Rewolucji, tj. dokładnie te same siły, które wzięły udział w zajęciu Ambasady USA w Teheranie w czasie Rewolucji Islamskiej. Jeszcze jednym aspektem walk z IS, która pokazuje jak wszystko w polityce, a szczególnie w polityce na Bliskim Wschodzie, jest względne jest to, iż siłami irańskimi w Iraku dowodzi generał Qasem Suleimani, tj. dowódca Sił Quds Strażników Rewolucji. Siły Quds, o czym warto pamiętać, to rodzaj elitarnych sił ekspedycyjnych, powiązanych zarazem z irańskim wywiadem. Gen. Suleimani z kolei uznawany jest za jednego z najważniejszych doradców libańskiego Hezbollahu oraz afgańskich talibów, toczących walki z siłami USA w Afganistanie. W Iraku jednak gen. Suleimani był, ku swemu własnemu zapewne zaskoczeniu, sojusznikiem USA. Były dyrektor CIA David Petraeus opowiadał w wywiadzie dla mediów amerykańskich, że w 2008 r., gdy dowodził siłami USA w Iraku, otrzymał sms od gen. Suleimaniego, w którym ten poinformował go, że „kontroluje politykę Iranu ws. Iraku, Libanu, Strefy Gazy oraz Afganistanu” oraz, że zarówno wówczas urzędujący, jak i kolejny Ambasador Iranu w Bagdadzie również mu podlegają.

Gen. Petraeus trafnie przy tym opisał charakter relacji z Iranem stwierdzając, że „trudność polega na tym, że stosując tradycyjne metody dyplomacji w tym wypadku po drugiej stronie nie ma się do czynienia z ministerstwem spraw zagranicznych, a z aparatem bezpieczeństwa”. Okazało się jednak, że dialog z „bezpieką” (czyli grupą mającą realną władzę) jest dalece bardziej skuteczny, niż dialog z dyplomatami, którzy wiedzą niewiele, mogą jeszcze mniej, a odwagi nie starcza im na nic. Bliski Wschód i Wschód w tym na pewno są do siebie podobne.

Pożytki z wstrzemięźliwości.

Państwo Islamskie w Iraku nie zdobyłoby swej pozycji, gdyby nie wojna w Syrii. Gdy reżim Baszszara Assada użył broni chemicznej wielu nawoływało do tego, by Stany Zjednoczone użyły siły i zaatakowały syryjskie siły rządowe. W swoim tekście, opublikowanym pod koniec 2013 roku, napisałem, że prezydent Obama wykazuje siłę, a nie słabość i pokazuje polityczną wyobraźnię i dalekowzroczność nie robiąc tego. Gdyby bowiem Stany Zjednoczone zaatakowały Syrię do wojny, w ten czy inny sposób, musiałby włączyć się Iran. Dla Teheranu bowiem Damaszek to główny sojusznik w regionie. Jego strata, w sytuacji, w której porozumienie z Waszyngtonem było jeszcze odległe, było dla Iranu nie do zaakceptowania. Upadek przyjaznego reżimu w Syrii oznaczałby ponadto stratę korytarza łączącego go z Libanem, a tam na miejscu – z Hezbollahem, który skądinąd aktywnie wspiera syryjski reżim w walce tak z Al-Kaidą, jak z IS. Dla Hezbollahu perspektywa odseparowania od swojego jedynego poważnego sponsora była zagrożeniem nie do zaakceptowania. Amerykański atak na Syrię oznaczałby ponadto ryzyko przekazania władz w ręce ekstremistów (użycie broni chemicznej zbiegło się w czasie z osłabieniem umiarkowanej Wolnej Armii Syryjskiej i wzrostem znaczenia dżihadystów – wówczas co prawda jeszcze z Frontu Al-Nusra, czyli syryjskiej Al-Kaidy, a jeszcze nie IS). Amerykański atak oznaczałby też wciągnięcie w wojnę Iranu oraz ryzyko wybuchu wojny w Libanie. W skrajnym scenariuszu mogłoby dojść do wznowienia wojny Izraela z Hezbollahem. Dla Stanów Zjednoczonych wszystkie te scenariusz oznaczały klęskę projektu stabilizacji regionu. Ta zaś nie była możliwa bez jakieś formy uznania roli i znaczenia Teheranu. Porozumienie z Iranem było na tyle ważne, że nawet użycie broni chemicznej stało się ledwie detalem na tle przyszłości całego regionu. Krytycy prezydenta Obamy twierdzą, iż brak bombardowań Iraku utorował drogę dla IS. Również jednak IS, pomimo straszliwego terroru i barbarzyństwa, którego się dopuszcza jest ledwie epizodem w historii.

Izrael czyli nie każdy reset to wspólny interes.

Krytycy porozumienia z Teheranem skupiają się na kwestii programu nuklearnego Iranu. Z punktu widzenia Tel-Awiwu polityka Obamy to niemal zdrada, czemu wyraz dał premier Izraela Beniamin Netanyahu, który wystąpił przed Kongresem USA, czyniąc to jednak na zaproszenie nie prezydenta USA, ale na zaproszenie partii republikańskiej. Prezydent Obama komentując wystąpienie izraelskiego premiera stwierdził, że Netanyahu proponuje „brak porozumienia” jako alternatywę dla „porozumienia”, czyli innymi słowy usiłuje wymusić na Stanach Zjednoczonych użycie siły. Sam Izrael nie jest bowiem w stanie zniszczyć irańskich instalacji nuklearnych. Iran ma je bowiem tak rozmieszczone, że samo lotnictwo izraelskie zapewne nie dałoby rady wykonać zadania. Nie bez znaczenia jest też silna i dobrze zorganizowana oraz, w odróżnieniu od armii irackiej, również silnie zmotywowana do walki, irańska armia, w tym dysponujące poważnym potencjałem siły obrony przeciwlotniczej. Fakt, iż prezydent USA przeforsował swoją wolę wbrew tak wyraźnie zdefiniowanemu stanowisku Izraela dowodzi, iż prezydent Obama nie tylko nie jest słabym prezydentem, ale wręcz można go nazwać jednym z najsilniejszych prezydentów USA w historii. Skądinąd skoro USA gotowe są działać wbrew Izraelowi to nie miejmy złudzeń – mogą działać również wbrew Polsce. Ani w wypadku Izraela ani – choć tutaj oczywiście są duże różnice –w wypadku Polski nie oznacza to zdrady ze strony Stanów Zjednoczonych. Okazuje się jednak, że czasem interesy USA i ich sojuszników bywają sprzeczne. Izrael nie ogranicza się do konstatacji powyższego stanu rzeczy, ale aktywnie kontestuje amerykańską politykę wobec Iranu, czy też – może lepiej nawet tak to nazwać – amerykańsko – irański „reset”.

Geopolityka nie umarła.

Problematyczna z punktu widzenia USA jest kwestia ceny ropy, która niechybnie spadnie, gdy irański surowiec zacznie szerszym strumieniem trafiać na światowe rynki. Powyższe może zagrozić amerykańskiemu projektowi wydobycia gazu i ropy naftowej z łupków. Granica opłacalności wydobycia surowców energetycznych przy pomocy tej technologii ustawiona jest otóż znacznie powyżej ceny, która pokrywa koszty wydobycia ze źródeł tradycyjnych (z zastrzeżenie, że wydobycie surowców z łupków w USA jest nadal ograniczone przez ustawodawstwo ekologiczne – poluźnienie jego rygorów może obniżyć poziom opłacalności wydobycia i zbliżyć go do tego, dla źródeł tradycyjnych). Skądinąd obniżenia cen było celem zwiększania wydobycia przez Arabię Saudyjską, w interesie której również leżało zahamowanie łupkowej rewolucji. Tyle, że drugim celem Saudów było – poprzez obniżenie cen ropy i tym samym dochodów z eksportu – pogłębienie kryzysu gospodarczego w Iranie, a przez to z kolei osłabienie pozycji Teheranu w dialogu z USA. Waszyngton z jednej więc strony musiał przekonać Rijad do porozumienia z Teheranem, z drugiej – Teheran do tego, iż Rijad nie będzie kontynuował gry na zniżkę cen ropy. Można więc założyć, że porozumieniu nt. programu atomowego towarzyszą amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa dla Rijadu oraz jakaś forma porozumienia nt. cen ropy. Alternatywnie czeka nas kolejna rozgrywka – tym razem w ramach OPEC nt. kwot wydobycia ropy naftowej, przy czym Rijad w odniesieniu do cen ropy w historii tyle już razy grał wbrew interesom USA, że każde porozumienie ma charakter tymczasowy. Rozgrywka ws. Iranu dowodzi, że prymat gospodarki nad polityką nie jest, jak chce wielu, bezwarunkowy. Waszyngtońska administracja w sprawie Iranu, jak się wydaje, przedłożyła geopolitykę nad dochody nafciarzy.

Dla Waszyngtonu zahamowanie irańskiego programu jądrowego było kwestią zasadniczą również z tej racji, że jakiekolwiek porozumienie, które oznaczałoby faktyczne przyzwolenie na kontynuowanie przez Teheran programu jądrowego, oznaczałoby, iż prędzej czy później identyczny program uruchomiłaby Arabia Saudyjska, która jest państwem dalece bardziej totalitarnym, religijnie sfanatyzowanym oraz – w przeciwieństwie do Iranu – pozbawionym ogromnej tradycji i dziedzictwa kulturowego, która powoduje, że mimo wszystko łatwiej sobie wyobrazić Teheran, niż Rijad z bronią jądrową.

Dialog z Iranem, jak się wydaje, był też testem dla relacji USA z Rosją. Z jednej strony irańska ropa na światowych rynkach to konkurencja dla rosyjskiego eksportu – z drugiej otwarcie się Iranu na świat to szansa dla rosyjskiego eksportu broni. Dla Moskwy kluczowe znaczenie ma też zmniejszenie prawdopodobieństwa destabilizacji regionu, który leży w bezpośrednim sąsiedztwie Kaukazu, tj. regionu, który Rosja uważa za swoją strefę wpływów. Teoretycznie porozumienie z Iranem otwiera możliwości projektowania nowych tras przesyłu gazu z Turkmenistanu, tyle, że powyższe jest tak oczywiste, że trudno sobie wyobrazić, by nie przewidziała tego wcześniej Moskwa.

Iran miał też rzekomo przestać wspierać powstanie Huti w Jemenie, co z kolei miało być dodatkowym argumentem na rzecz poparcia dla porozumienia ze strony Rijadu. Z kolei Turcja, tradycyjnie obawiająca się kurdyjskiego separatyzmu miała otrzymać gwarancje utrzymania terytorialnej integralności Iraku, co jest możliwe tylko przy wsparciu Iranu.

Reguły gry.

A Państwo Islamskie? Państwo Islamskie to tylko epizod. Przykry, ale tylko epizod. Gdy bowiem wytycza się granice wpływów lokalne wojny to tylko element targu. IS zapewne więc będzie pokonane. Chyba, że okaże się, że warto przy jego pomocy osłabić Autonomię Kurdyjską na północy Iraku. Reguły polityki minionych epok wcale, jak się bowiem okazuje, nie odeszły w niepamięć. Współcześni Polacy winni się cieszyć, że żyją w okresie, gdy europejską polityką rządzą już inne reguły. I tylko świadomość tego, że Ukraina leży w Europie zakłócać powinna nasz błogostan. Reguły gry bywają bowiem zmienne. Czasem wraca moda na coś, co wydawałoby się, jest już passé.

Dla Polski, jeśli na serio chcemy zadbać o bezpieczeństwo narodowe, nieodzownym jest wzniesienie się na poziom wielkich narodów, w których słowo Realpolitik nie jest synonimem zaprzaństwa i małych, niecnych kompromisów, zawieranych często w imię interesów danych jednostek czy grup społecznych, ale metodą uprawiania polityki. Realpolitik to nie, jak mylnie sądzi wielu, wybór tego, co najbardziej w danej chwili realne, choćby było to wbrew interesom narodowym, ale umiejętność twardego zdefiniowania racji stanu i wybór najbardziej realistycznej metody realizacji interesów wnikających z owego raison d’État. Jeśli naszym nadrzędnym interesem w polityce wschodniej jest posiadanie za naszą wschodnią granicą niepodległych i możliwie najbardziej suwerennych państw, oddzielających nas od Rosji i stanowiących przeszkodę dla neoimperializmu Moskwy, to w relacjach tak z Ukrainą, jak i – może nawet w większym stopniu – Białorusią musimy oprzeć naszą politykę na twardych realiach, a nie na rzeczywistości urojonej. W relacjach z Rosją z kolei nie możemy i nawet nie powinniśmy liczyć na przełom, ale dążąc do jakieś formy choćby i zimnej, ale jednak normalizacji, musimy z kolei zważać zawsze przede wszystkim na nasz interes. Relacje z naszymi sojusznikami, jakie nie byłyby ważne, nie mogą nam nigdy przesłaniać naszych podstawowych interesów bezpieczeństwa.

Polskiej elicie politycznej można wybaczyć wiele, a oceniając ją widzieć w niej trzeba niestety również i odzwierciedlenie nas samych, ale niepoważnego traktowania bezpieczeństwa narodowego nie wolno w żadnym wypadku tolerować. Mówi się, że wzorce należy czerpać z historii, ale kto wie, czy prezydent Obama w swym na chłodno skalkulowanym podejściu do Bliskiego Wschodu nie staje się wzorcem całkiem współczesnego męża stanu

Zwolennik realpolitik, rozumianego nie jako kapitulanctwo, a jako coś pomiędzy romantyzmem nieliczącym się z realiami, a cynizmem ubierającym się w szaty pozytywizmu. W blogu będę pisał głównie, aczkolwiek nie wyłącznie, o polityce zagranicznej. Z przyjemnością powitam ew. komentarze, również te krytyczne, ale będę zobowiązany za merytoryczną dyskusję - choćby i zażartą, byleby w granicach dobrego smaku.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka