Dziś mija 100 lat od dnia storpedowania "Lusitanii" przez niemiecką łódź podwodną -- wraz z tym przepięknym statkiem pasażerskim, prawdziwa "Królową Atlantyku", zginęło ponad tysiąc osób, w tym około 120 Amerykanów.
Oburzernie w Stanach było ogromne, Ameryka mogła to wykorzystać i przystąpić do wojny po stronie Ententy -- ale pacyfiści, z prezydentem Woodrow Wilsonem na czele, jeszcze przeważyli. Przeważali przez prawie dwa lata jeszcze. Dopiero ogłoszenie przez Niemcy o rozpoczęciu "nieograniczonej wojny podwodnej", które zbiegło się na dodatek z nieco groteskową, acz brzemienną w skutki aferą związaną z tzw. "telegramem Zimmermanna" -- ostatecznie przeważyło.
Niedługo przed Demokratą Wilsonem, prezydentem był Republikanin Teodor Roosevelt (nota bene, tubylcy wymiawiają RusEwelt, a nie Ruswelt, jak nad Wisłą) i ten nie pominął żadnej szansy wdania się USA w jakąś wojenkę. Wilson, akurat na odwrót, bronił się rękami i nogami przed udziałem w wojnie. Roił sobie, że swoimi manifestami skłoni Ententę i Oś do zaprzestania waśni i grzecznego rozejścia się.
Gdyby Wilson wykazał więcej cojones, to historia I WŚ mogła by się potoczyć może trochę inaczej -- mogłoby nie dojść do straszlwych rzeźni pod Verun, nad Sommą, i jeszcze paru innych równie krwawych i może o kilka milionów mniej żołnierzy by zostało przedwcześnie posłanych na Łono Abrahama. Niekoniecznie z tego powodu, że państwa Osi by zostały wcześniej pobite -- ale może wcześniej by były skłonne zacząć myśleć o zawarciu pokoju.
Przy tym, można się zacząć zastanawiać -- czy ewentualne wcześniejsze wejście Ameryki do wojny i ewentualne wcześniejsze spotulnienie Niemiec byłoby dobre z uwagi na "Sprawę Polski", czy nie?
Diabli wiedzą -- gdyby wojna się "zaczęła kończyć" jeszcze zanim Rosja doznała zapaści -- i gdyby ona brała udział w rokowaniach pokojowych jako "pełnoprawny partner" -- to niekoniecznie by to musiało być dobre dla Polski, bo przecież Rosja by dobrowolnie w życiu nie oddała tego, co od przeszło 100 lat uważała za swoją "nienaruszalną własność".
Ot, taki temacik do spekulacji....
P.S. W odniesieniu do Wilsona, błagam, by nie używac nigdy przenigdy określenia "Jankes" -- on był z Południa i ciałem i duszą, jego tatuś jeszcze miał niewolników i uważał, że niewolnictwo Czarnych jest cacy i wręcz wskazane. A jeszcze dziś na Południu USA można dostac w mordę za niepopatrzne nazwanie kogoś "Yankee". A o ile sie trafi na krewkiego rednecka nawet w pólnocnych stanach, to też można podobnie oberwać. Duch Konfederacji właśnie wśród rednecków pozostaje najbardziej żywy.
Nazywanie wszystkich Amerykanów "Jankesami" to trochę tak, jakby na ogół Polaków mówić albo "PO-wcy" albo "PiSowcy" -- wszystko jedno jak, ale z pominęciem faktu, że są DWIE strony.
Komentarze