Wojciech Mucha Wojciech Mucha
63
BLOG

Odcinek pierwszy. Równolegle.

Wojciech Mucha Wojciech Mucha Polityka Obserwuj notkę 3

Przed przeczytaniem zapoznaj sie z pierwszym odcinkiem powiesci Bronisława Wildsteina "Dolina nicości" (kliknij). Poniższym tekstem chciałbym rozpocząć rozwijanie wątku pobocznego.

 

Kraków jest tyglem. Nie jest to jednak kulturowy kocioł, ani na miarę przedwojennego Lwowa, ani też warszawska hybryda, o której krakus, prof. Legutko napisał, że nie ma tożsamości. To miasto wielu płaszczyzn, gdzie losy mieszkańców suną w rożnych kierunkach, na różnych poziomach, na wzór ulic japońskich metropolii.

Windy pomiędzy płaszczyznami są niezauważalne, wsiada się do nich nieświadomie, by już po chwili iść w zupełnie inną stronę niż zamierzona. W Krakowie nigdy nie żyjesz tylko swoim życiem.

W tym samym czasie, kiedy Struna z Returnem, siedząc naprzeciw siebie w „Redolfim”, i przez zasznurowane minionym czasem usta, cedząc okrągłe półsłówka, przywoływali w swych głowach, (każdy z innego powodu), obraz Krakowa epoki późnego Gierka, czas gdy „Gry uliczne” były chlebem powszednim dla każdego z nich, Kraków był miejscem akcji dla innej, wyreżyserowanej przez życie powieści. Pozornie tylko niezwiązanej z losami starych znajomych.

Kawiarnia „Vis a vis”, vis a vis Wieży Ratuszowej, na linii C-D, wyznaczonej przez biegnący od ulicy Sławkowskiej do św. Anny ciąg średniowiecznych kamienic. Miejsce spotkań tych krakowian, którzy chcą jednocześnie być na Rynku Głównym, i nie być na Main Square.

Już wtedy Kraków zdradzał objawy choroby, która dotknie go za kilka lat. Choroba nazywała się „Najmodniejsze miasto świata”, i miała zamiar toczyć miasto przez kolejne lata. Kawiarnia „Vis a vis” była dla autochtonów ostatnią chyba enklawą normalności, w tak nienaturalnym dla Krakowa, metropolicznym wrzasku.


Tak przynajmniej widział ją Marek. Wystrój niezmieniony od lat. W ciągu ostatnich kilku, przybyły tu tylko grafiki na ścianie, i szósta złotówka w cenie piwa. Przybył też odlany w brązie Piotr Skrzynecki, obok którego siedział teraz przy jednym stoliku przed kawiarnią. Choć czuł się trochę jak atrakcja turystyczna, dzieląc blat z uśmiechniętym jak za życia artystą, to jego wiecznie marsowa mina, kontrastowała z uśmiechniętą facjatą pomnika na tyle, że skutecznie odstraszała wesoło trajkoczące japońskie turystki, które rezygnowały z pamiątkowych fotografii. Marek wyglądał jak ochroniarz, i to bynajmniej nie typ przystojnego „borowca”. Gdy chciał odprawiał ludzi spojrzeniem, robił tak i teraz. „Święty spokój jest najważniejszy” , powtarzał w myślach jedną z wielu maksym które usłyszał od Ojca.

Minęło piętnaście lat odkąd przyprowadził go tu właśnie Ojciec, pamiętał, kiedy siedząc na wysokim stołku popijał Pepsi-Colę, reglamentowaną na południe Polski przez charczącą w agonii komunę. Podobało mu się wtedy. Zbierał puszki po piwie, i układał budowle z kupionych w „Pewexie” klocków lego. Świat był prosty, zero-jedynkowy świat dziecka.

Minęło piętnaście lat od tamtego czasu, piętnaście lat od okrągłego stołu. Historia zatoczyła koło. Ci, którzy oddali władze, mieli ją dziś w swoich rękach. Pamiętał inne słowa ojca, które ten powtarzał dość często: „najgorzej się przyzwyczaić do dziadostwa”. W myślach zastanawiał się pod tym kątem nad minionym półtorej dekady, Trzecią RP. Ludzie najwyraźniej przyzwyczajają się do dziadostwa, co gorsza szukają w nim pozytywnych oznak, nie zauważając jednocześnie złych, choćby było ich znacznie więcej.

Słońce toczyło bój z kłębiastymi chmurami, raz po raz ciskając pierwsze promyki na płytę Rynku. Wzdłuż ogródków przewijali się jak co dzień uliczni grajkowie, żebracy, kobiety z kwiatami. Ten miejscami kolorowy, z reguły zaś szaro-bury korowód zdawał się nie mieć końca. Jakiś człowiek położył przed nim kartkę, na której postawił koto-psa z porcelitu.

„Nie jesteśmy żebrakami. Jesteśmy głuchoniemi, jeśli możesz i chcesz nam pomóc– kup od nas tę figurkę.”

Człowiek od figurki żwawo rozstawiał swoje mikrostraganiki na kolejnych stolikach w ogródku. Kiedy skończył, powtarzał trasę, kolejno je zbierając. Nikt nie był chętny, Marek też nie. Nie miał zwyczaju rozdawać pieniędzy, tym bardziej, że nie do końca wierzył w szczerość i ułomność domniemanego głuchoniemego.

- Chyba wyraźnie ci się nudzi, Maras! Usłyszał nagle. Nie masz co do roboty o tej godzinie, tylko żłopać kawę w „Zwisie”? Wziąłbyś się za jakąś robotę!

Dobrze znał ten cyniczny, zachrypnięty głos, tak jak dobrze znał jego właścicielkę.

Rozklekotany, holenderski rower z czerwoną doniczką pełną żółtych kwiatów na bagażniku, który niemal przejechał po butach Skrzyneckiego i zatrzymał się tuz obok butów Marka, wyglądał równie komicznie, jak jego kierowca, dziewczyna w gumiakach i sukience w zielone grochy.

Aneta, bo tak miała na imię, była jego koleżanką z uczelni. Tak jak on studiowała historię na UJ, i nie widziała świata poza historią, politologią i swoim rowerem, który regularnie malowała we fluorescencyjne kolory. Dobrze wiedziała, jak świat spogląda na jej rower, ale nie obchodziło jej to w ogóle.

- Najważniejsze, że ty się nie nudzisz, odburknął Marek odpalając papierosa. Skąd jedziesz?
- Byłam w bibliotece. Oparła rower o ścianę, i z wielkim trudem wcisnęła się na kolana Skrzyneckiego, zupełnie nie przejmując się oburzonymi spojrzeniami ciskanymi z ogródka. Na stole, obok dwóch popielniczek i dwóch filiżanek (jeden komplet, brązowy jak pomnik, stał na nim zawsze), pojawiła się, z największą gracją rozłożona, płachta zatłuszczonego papieru śniadaniowego, a na niej dwie kanapki.

- Tyyyy… nie róbże wiochy! Jak ja tu przychodziłem, to Ty tam u siebie na wichurze się zastanawiałaś nad wyborem przedszkola! Chowaj ten paśnik! Marek nie krył zdenerwowania.

- Poczekaj, zjem i coś ci pokaże – Aneta wyglądała pokracznie, a jednocześnie uroczo z wypchanymi jedzeniem ustami, wijąc się jak cyrkowiec od Bufallo Billa na kamiennych kolanach artysty. - Znalazłam coś ciekawego..

 

CDN.

 

 

 


WAU_classic('dy6ytciq3xmz')

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Polityka