swissmade swissmade
73
BLOG

Uniwersytet "Czarna Dziura"

swissmade swissmade Nauka Obserwuj temat Obserwuj notkę 7

 

Zniechęcony ostatnimi niepowodzeniami ma mojej alma mater tj. Uniwersytecie Warszawskim, postanowiłem zabrać głos krytyczny na temat stanu szkolnictwa wyższego w Polsce przez pryzmat mojej macierzystej uczelni. Jednocześnie, na początku chcę zaznaczyć że wybrałem sobie kierunek bardziej perspektywiczny, ale mniej lubiany, a na ten z dziedziny, którą kocham zamierzam iść w przyszłym roku. Przez co, moja ocena może być bardziej krytyczna.

Beton

Zacznijmy może od podstaw tj. od kadry naukowej, która niestety nie została poddana w roku 1989 koniecznej lustracji ani dekomunizacji. To doprowadziło do stanu takiego, ze jeszcze 20 lat po obaleniu komunizmu po uniwersyteckich korytarzach przechadzają się stetryczali sympatycy minionego ustroju. Wiedza kładziona im do głowy w latach 50 i 60 ubiegłego wieku, kiedy ich umysły były najbardziej chłonne, nijak nie przystaje do obecnych realiów. Zajęcia prowadzone przez nich są nudne i sprowadzają się do powtarzania frazesów, może nie otwarcie wychwalających komunizm, ale wiejących tęsknotą za ubiegłą epoką. Sam miałem semestr zajęć z jednym z aktywistów ZNP na UW, wspominającym z łezką w oku okres potęgi zakładów Ursusa w latach 70, do której podobno się znacząco przyczynił. Rzecz jasna wychwalał on siłę związków zawodowych, jawnie żerujących na państwowych molochach oraz kraje typu welfare-state opływające wedle niego w samo dobro. Model amerykański, albo szerzej kapitalistyczny był z reguły ZŁY. Stan „starej komuny” oceniam na moim wydziale na jakieś 10-15%, jeżeli nie więcej. To właśnie oni blokują młodej, perspektywicznej (choć nie tak bardzo, o czym będzie później) kadrze drogę do kariery naukowej. Kładą do głowy młodzieży banialuki i przestarzałe schematy, niemające nic wspólnego z demokratyczną i wolnorynkową rzeczywistością.

Wykłady i ćwiczenia

Mamy do czynienia z postępującym procesem okrajania godzin, przez co nauczyciele akademiccy nie są w stanie (często też nie chcą, o czym dalej) wystarczająco wyjaśnić, omawianych zagadnień. Muszą robić to pobieżnie, „po łebkach”. Sam jestem w stanie ustawić sobie plan tak aby zmieścić wszystkie ćwiczenia jednego dnia, a lektoraty, wuefy i nieobowiązkowe wykłady drugiego. Co z tego, że mam 5 dniowy weekend skoro w tym czasie muszę poszerzać i doczytywać to czego nie było na zajęciach albo było tylko wspomniane, a jest wymagane na egzaminach Koledzy, rodzina, internet często nie są wystarczająco kompetentni aby wyjaśnić pewne, zawiłe zagadnienia. Przypominają mi się słowa mojej anglistki, o tym że ona to na studiach miała ok. 40 godzin zajęć tygodniowo i siedziała na uczelni od poniedziałku do piątku od rana do późnego popołudnia.

Wykładowcy i ćwiczeniowcy

Zajęcia prowadzone przez wykładowców są najczęściej nudne i niepraktyczne. Proporcję zagadnień praktycznych, przykładów z życia wziętych do suchej teorii oceniam na 1 do 9. Co z tego, że znam schemat i umocowanie prawne, gdy nie znam nawet przykładów konkretnych instytucji działających w danym sektorze. Wykładowcy najczęściej powtarzają to co jest w podręcznikach/ skryptach wydanych przez siebie, na zajęciach nie poszerzają materiału o obrazowe zagadnienia, nie ujęte w podręcznikach, może to z lenistwa, może z braku czasu (o czym wspominałem wyżej). W wyniku czego wiatr hula po pustych salach wykładowych. Choć są też chlubne wyjątki osób, które potrafią zapełniać sale, niestety jest to mniejszość. Ten system zmusza to studentów do zakuwania masy niepraktycznych informacji na zasadzie 3xZ. W dodatku interesujące przedmioty, te obrazowe-praktyczne, są niestety przykrywane przez nawał innych-niepraktycznych.

Co do ćwiczeniowców to często są to młodzi adiunkci, doktoranci itd., co jest rzeczą pozytywną. Jednak odczuwam, że zamiast chcieć coś zmienić, wolą przystosować się do istniejących warunków tj. chorego uniwersyteckiego systemu. Co z tego, że mają opanowany materiał, gdy zapyta się ich o coś z poza podstawy programowej to unikają odpowiedzi, opowiadają o czym innym, lub mówią, że sprawdzą, o czym najczęściej zapominają. Np. przy omawianiu stóp procentowych urocza pani magister z werwą opowiadała o stopach WIBID i WIBOR w krajach europejskich, jednak gdy zapytałem o sposób ich kształtowania w USA nie była już w stanie odpowiedzieć na zadane pytanie, nawet w paru zdaniach. Na litość Pana, nie pytałem przecież o decyzje Banku Narodowego Senegalu, tylko o najsilniejszą gospodarkę świata!

Wszystko to prowadzi do zaniku relacji uczeń-mistrz, na rzecz relacji typu chłop-pan. Student ma odrobić pańszczyznę czyli zakuć podręcznik, a nauczyciel-pan ma to wyrywkowo sprawdzić. Co prowadzi do tego, że studia są odtwórcze. Króluje idea 3xZ. Kolejnym powodem zaniku tej chwalebnej relacji jest obecnie…

Anonimowość na uczelni

Jestem całkowicie pewien, że żaden z moich nauczycieli akademickich nie byłby w stanie podać chociażby mojego imienia, nie mówiąc już o nazwisku. Jedynym wyjątkiem jest wyżej wspomniana anglistka, którą podziwiam za to, że pamięta wszystkie imiona, może to dlatego, że często dyskutujemy na lektoratach. Może nie jestem gwiazdą studiów, grupy czy wydziału, ale łatwiej nawiązać relację, wysłuchać i uwierzyć osobie, która zna twoje imię. Spowodowane jest to obecnie masowością studiów, np. na WPiA UW jest rocznie ok. 1200 żaków. Jak ich wszystkich spamiętać? Jak tu podejść indywidualnie do studenta? Pochylić się nad nim? Pomóc? Z pomocą wiąże się przedostatni uniwersytecki mankament, który podnoszę. A konkretnie problem:

Dyżurów

Są one najczęściej fikcją. Co drugi/ trzeci dyżur jest odwoływany lub przekładany na jakąś nieludzką godzinę. I sprowadza się najczęściej do oglądania na nim swoich kolokwiów czy sprawdzianów. Nie uświadczy się na nich raczej słów „jest pan dobry z x i z ale proszę się lepiej przygotować z y”. A jak się poprosi o wyklarowanie jakiegoś zagadnienia to można usłyszeć „to już było omawiane na zajęciach” albo „przerabialiśmy to ostatnio”.

Brać studencka

Uff… to już ostatni punkt. Zauważyłem tu pewną zależność między miejscem zamieszkania a zaangażowaniem studenta w naukę. „Ludzie pochodzący z prowincji”, nazwijmy ich tak niepoprawnie politycznie, pochodzą z miast i miasteczek całej Polski, ale nie wielkich metropolii. Odnoszę wrażenie, że studia w Warszawie- na Uniwersytecie Warszawskim! (na innych uczelniach jak SGH czy WUM- też ), są dla nich życiową szansą na wybicie się z małomiasteczkowego marazmu. Traktują indeks jako dar od losu, przez co są sumienni i pilni. Są obecni na wszystkich wykładach, choć są one nieobowiązkowe, to słuchają i skrupulatnie notują wszystko to co powie wykładowca. Następnie zaliczają egzaminy na poziomie 80-90%. Są też pomocni i uprzejmi. W kontrze do nich ustawiłbym wielkomiejską, zblazowaną młodzież, dla których życie toczy się od weekendu do weekendu, od imprezy do imprezy. Studia zwłaszcza dzienne-niepłatne nie są dla nich niczym wielkim, ot kolejnym etapem ścieżki edukacyjnej. To oni najczęściej pożyczają notatki przed egzaminami od ambitnych przyjezdnych, a egzaminy zaliczają najczęściej za n-tym podejściem. Wywyższają się i są samolubni. Niestety naleze do tej drugiej grupy. Ocena ta, co oczywiste, nie tyczy się wszystkich studentów tylko większości, a raczej pewnego trendu panującego na stołecznych uczelniach.

Jeszcze jedna sprawa. Dopiero na studiach dowiedziałem się, że nie mam kolegów tylko „kumpli”, a dziewczyny to nie dziewczyny tylko „dupy”. No i jeszcze kwiatki usłyszane od wykładowców/ ćwiczeniowców typu „w każdym bądź razie”, „proszę panią” czy „włanczać”, nie są rzadkością. Cóż widać taki właśnie jest język akademicki, ech…

P.S. Czytając jakieś parę miesięcy temu raport przygotowany przez E&Y oraz IBnGR odnośnie stanu polskiego szkolnictwa wyzszego ogarnął mnie pusty śmiech. Przecież te wszystkie wnioski to „oczywiste oczywistości”. A obie firmy zgarnęły za jego przygotowanie zapewne okrągłą sumkę, ech...

 

swissmade
O mnie swissmade

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (7)

Inne tematy w dziale Technologie