nickto nickto
240
BLOG

O powstaniach po powstaniach

nickto nickto Polityka Obserwuj notkę 12
Jakie będą nasze przyszłe narodowe powstania? Takie jak dzisiejsze młodzieży chowanie - gdy mądre, powstania nie będą potrzebne.

Szczęśliwie, jak na razie, powstania nasze narodowe mamy za sobą. Żyjemy jednak w pokoju „podwójnie” przejściowym: żyjemy w „szczelinie” pomiędzy obszarami wielkich i „żarłocznych” interesów, oraz w pokojowym interwale pomiędzy wojnami – pokoju trwałego i intymności nikt nam w takim miejscu nie zagwarantuje. Pozycji mocarstwa, które samo musi się zmagać z powstaniami narodów podbitych też nie mamy, nawet tylko „na oku”. Zatem Si vis pacem, para bellum... , gdyby poszło gorzej to też para insurectio (jeżeli dobrze deklinuję??). Tradycja powstań narodowych domaga się szerokiego spojrzenia i mądrego wbudowania w narodową świadomość i państwową politykę. Niestety, w publicznych dyskusjach o polskich powstaniach dominuje dziś perspektywa kanapowa i ciągłe wałkowanie wyizolowanych historycznych aspektów rzekomo przegranych polskich powstań i unikanie wszelkiej konstruktywnej refleksji nad współczesnymi skutkami powstań narodowych, nadal aktualnymi dla nas samych, dziś i w przyszłości. Tymczasem interesujące są nie te powstania, które były, ale te właśnie które będą, z uwzględnieniem ostrożnego optymizmu i to raczej w horyzoncie zaledwie średnioczasowym. Jaka zatem nauka wypływa z polskich powstań?

Przede wszystkim, z dzisiejszej perspektywy, mamy prawo, a wobec życia „w pokoju przejściowym” również obowiązek, stwierdzić, że w Polsce przegranych powstań nie było! Liczy się efekt końcowy, a ten jest zdecydowanie pozytywny – każde powstanie, „samo w sobie” jest ze swej natury przegrane, ale istotny jest wynik ostateczny. Nie ma tu potrzeby wyprowadzania wątków alternatywnych, różnych „co by było gdyby było”, skoro Polska odzyskała i obroniła niepodległość po zaledwie stu latach „z górką”, niepodległość utraconą na rzecz światowych mocarstw. W istocie każde z Powstań zakończonych militarną przegraną otwierało przed Polakami nowe okna możliwości, dla zaborców natomiast, głównie Rosji, każde stłumione przez nich polskie powstanie, było źródłem różnorakich kosztów, źródłem które nie chciało wyschnąć z dniem upadku powstania. Mały przykład: czyż nie jest znaczące to, że zaledwie pół wieku po „usmierieniu polskogo miatieża” i odznaczeniu za to osiągnięcie prawie 0,6 mln osób, Rosjanie zostali prawie bez oporu wykorzystani dla „usmierienia miatieża” własnego narodu i innych narodów imperium przeciw władzy zainstalowanej za niemieckie pieniądze i według koncepcji obcej najdzikszym nawet władcom Rosji? W istocie najeźdźcy wychodzili z polskich powstań bardziej poranieni niż sami Polacy, w skutkach długofalowych zwłaszcza – odnosi się to nie tylko do Rosji i do „przegranego” Powstania Styczniowego, ale szczególnie do Powstania Warszawskiego i do wszystkich dzięki którym to ostatnie powstanie „przegrało”.

Kanapowi komentatorzy stawiają polskim powstaniom, w szczególności, ich przywódcom, dwa podstawowe zarzuty: po pierwsze, zarzut że powstania nie doprowadziły do natychmiastowego militarnego zwycięstwa nad okupantem, a po drugie, że były kosztowne, niektórzy nawet biorą pod uwagę głównie koszty ekonomiczne. Gdy się bliżej przyjrzeć rytualnym rocznicowym dyskusjom wyraźnie widać, że są one prawie bez wyjątku inicjowane bądź przez opłacanych wrogów Polski, bądź przez pożytecznych idiotów, często niestety przystrojonych w rozmaite akademickie tytuły. Prawie wszystkim krytykom polskich powstań, zwłaszcza tym z tytułami, należy się jeszcze jeden tytuł, ten z wypowiedzi Orwella na temat Powstania Warszawskiego, zacytowanej w Muzeum Powstania. Wypowiedzi takich „autorytetów” są nie tylko niegodziwe, ale po prostu głupie i dla Polski szkodliwe, zwłaszcza w dłuższej perspektywie – pamiętajmy, że historia nie chce się jakoś skończyć, oraz że „takie będą Rzeczpospolite…”. Wątek ten, najlepiej rozwinięty, w dodatku w „poetyce” Orwella, znajdzie czytelnik tutaj: https://www.salon24.pl/u/pinkpantherii/723047,najlepszy-tekst-o-powstaniu-warszawskim-w-zolnierskich-slowach (jest to już przedruk, źródło podane w tekście).

Proces odzyskiwania utraconej niepodległości można porównać do biegu długodystansowego, wytyczonego w trudnym, specyficznym dla danego narodu terenie, biegu, którego żadnego z etapów nie da się pominąć. Powstanie zbrojne to ostry podbieg, który koniecznie trzeba pokonać, aby biec dalej, aż do mety, która nie jest z góry znana. Próby lawirowania, wybierania łatwych ścieżek mogą prowadzić do zgubienia drogi, nawet pominięcia mety i skierowania całego narodu na manowce. Z tezy tej wynika ważny wniosek, że polskie powstania wybuchły wtedy gdy musiały wybuchnąć, a wszelkie mędrkowanie o „nieodpowiedzialnych przywódcach”, „złym przygotowaniu”, itp. dowodzi tylko tego, że „mędrcy” popisują się swoimi wąskimi horyzontami, a jeszcze bardziej prawdopodobne, że korzystają z obcych inspiracji lub nawet brudnych pieniędzy. Niestety, w polskich warunkach, od dawna trudno jest odróżnić kto jest płatnym zdrajcą, a kto tylko pożytecznym idiotą.

Aby uzasadnić powyższe tezy, spójrzmy na polskie powstania szerzej, powiedzmy porównawczo. Zechciejmy wyzbyć się, na chwilę chociaż, postkolonialnej mentalności, która boi się spojrzeć z dumą na Polskę i Polaków, choć obiektywne racje do takiego spojrzenia upoważniają, a nawet zobowiązują. „Lepsze bo obce” oto postawa, którą usiłuje się wdrukować w mentalność Polaków. Mają niestety ci drukarze rezultaty: ot „szeregowy” sprzedawca na targu staroci zachwala potrzebny mi w pracowni pszczelarskiej garnek jako „dobry bo niemiecki”, ściślej z niemieckich staroci pozyskany. Spójrzmy zatem na obce powstania – wybrałem dwa, jedno powstanie przegrane bezapelacyjnie z tzw. kretesem, a drugie jeszcze bardziej bezapelacyjnie wygrane w sensie militarnym, aż do całkowitego unicestwienia ciemięzcy. Interesujące jest nie tyle dokładne poznanie historii tych powstań, ile współczesna pamięć o nich – jeżeli chodzi o szczegóły historyczne, wybrane powstania można porównać do polskich powstań jedynie w niektórych aspektach.

Zacznijmy od powstania przegranego, za którym zresztą poszły następne, jeszcze bardziej przegrane. Przypominam, że chodzi nam, szczególnie w tym przypadku, nie tyle o zapoznanie się z genezą, przebiegiem i skutkami powstania, ile porównanie współczesnej pamięci o nim z naszą pamięcią o naszych polskich powstaniach, szczególnie z pamięcią o Powstaniu Warszawskim. Wybrałem przykład, który powinien podziałać ożywczo na umysły naszych kanapowych recenzentów, proponuję mianowicie spojrzenie na pamięć Żydów o ich pierwszym z całej serii powstań przeciw Rzymowi. Ogólnie, jeżeli chodzi o ostateczne rezultaty, wszystkie te powstania żydowskie były powstaniami przegranymi. Warto też z naciskiem podkreślić, że sytuacja wyjściowa w chwili wybuchu pierwszego powstania była dla Żydów bez porównania korzystniejsza niż w chwili wybuchu jakiegokolwiek powstania polskiego. Powstanie żydowskie przeciw Rzymowi wybuchło w roku 66 i trwało aż do roku 73 – za jego koniec uznaje się zdobycie twierdzy Masada. Długotrwałość walk wskazuje na bardzo dobre przygotowanie tego powstania. Przed wybuchem powstania Palestyna formalnie istniała jako państwo w pewien sposób odrębne, tyle że uzależnione od Rzymu, można powiedzieć że „sfinlandyzowane”. Dodać też trzeba, że w chwili wybuchu powstania Żydzi dysponowali silnym „lobby” w samym Rzymie i olbrzymimi zasobami finansowymi – samo „uwolnienie” rezerw złota ze zburzonej świątyni jerozolimskiej spowodowało ogromny impuls inflacyjny w całym basenie Morza Śródziemnego. Jeżeli chodzi o racjonalność kalkulacji celów powstania to jego wybuch można by, odnosząc się do czasów nam współczesnych, porównać do hipotetycznego buntu Żydów przeciw anglosaskiej dominacji na Manhattanie. Sytuacja wyjściowa była bardzo dobra, za to klęska zupełna - ostatni powstańcy, obrońcy twierdzy Masada zamordowali swoje rodziny i popełnili zbiorowe samobójstwo. Nawet według ówczesnej żydowskiej mentalności, trudno było to uznać za honorowe zakończenie walk - religia żydowska potępiała samobójstwo, tym bardziej zabójstwo kobiet i dzieci. Powstanie doprowadziło do całkowitego upadku państwa, zburzenia Jerozolimy, w tym zwłaszcza Świątyni i zniszczenia całej Palestyny - Żydzi stracili swoją państwowość, czy nawet istotną samorządność, na blisko 2 tysiące lat! Niezmiernie trudno takie spartaczone powstanie wprowadzić do narodowego panteonu sławy, powstanie z setkami tysięcy ofiar, tysiącami uprowadzonych w „sybir” w dożywotnią niewolę, lub do jednorazowych „występów” w cyrkach dla uciechy gawiedzi, oraz z całkowicie zniszczonym krajem z jego stolicą na czele. Nasze „sumienia narodu” dążyłyby zapewne do wymazania takiego powstania z kart historii, z powodu wstydu, którego mają w obfitości i którym chcieliby obdarzyć wszystkich rodaków. Żydzi jakoś sobie jednak poradzili z narodową pamięcią i to po 2 tys. lat. Jak? Może po prostu mniej mają w narodzie płatnych pachołków obcych mocarstw i własnych pożytecznych idiotów? W każdym razie, dziś wokół twierdzy Masada, według polskich kryteriów symbolu klęski powstania, buduje się narrację patriotyczną, celebruje się ważne narodowe wydarzenia, ale także tam odbywają się przysięgi wojskowe i nominacje oficerskie.

Powstanie Warszawskie zaś zwarcie militarne przegrało, zakończyło się jednak honorową kapitulacją – jakaż różnica w stosunku do zbiorowego żydowskiego samobójstwa! Porównajmy też koszty powstania. W powstaniu żydowskim, według niektórych szacunków, zginęło ponad milion ludzi! Nawet jeżeli są to liczby przesadzone, to można przyjąć, że bezwzględna liczba ofiar przekroczyła jednak znacznie całkowitą liczbę ofiar Powstania Warszawskiego, z tym że ta liczba dla Żydów stanowiła może nawet więcej niż połowę ludności osiadłej w całej Palestynie. Co do skutków politycznych to nie ma skali, aby móc te dwa powstania porównać! Powstanie żydowskie nie tylko zniszczyło żydowską państwowość na 2 tysiące lat, ale spowodowało też upadek żydowskiej religii, która nie mogła się obejść bez świątyni w Jerozolimie – obecny judaizm, niezależnie od „denominacji”, to zupełnie inna religia, będąca w mniejszym stopniu kontynuacją judaizmu świątynnego niż chrześcijaństwo. Powstanie Warszawskie uratowało jedno i drugie: to dzięki Powstaniu Stalin porzucił pomysł natychmiastowego utworzenie polskiej republiki rad, dzięki czemu Kościół Katolicki mógł okrzepnąć po wojnie i w rezultacie stanąć do walki o narodowe wyzwolenie z „ruskiego mira” jako czynnik decydujący o powodzeniu tego wieloletniego zmagania.

Jakie było i jakie jest upamiętnienie Powstania Warszawskiego każdy wie. Cóż można by zaproponować Polakom, gdyby zechcieli, chociaż w pewnym stopniu, wzorować się na żydowskim podejściu do powstań narodowych? Sądzę, że dużo trzeba by zaproponować i w wielu głowach namieszać. Chociażby miejsce godne miana naszej polskiej Masady, nawet godne o wiele bardziej, godne miana symbolu niezłomności w walce - z łatwością można by takie znaleźć na Starym Mieście w Warszawie. Takim miejscem mógłby być odkryty właz do kanałów, poprzez które powstańcy „zniknęli” Niemcom, aby dalej walczyć w innych dzielnicach Warszawy, pozostawiając wrogowi bezsilną hańbę mordowania bezbronnych rannych w powstańczych szpitalach. To właśnie tam, przy uchylonym włazie do kanału, powinny odbywać się promocje oficerskie i wojskowe przysięgi, aby nigdy więcej sytuacja nie zmusiła Polaków do tak dramatycznych rozwiązań.

Powstanie wygrane. Trudno jest w historii narodów znaleźć przykład powstania wygranego w sensie dosłownym, tzn. wygranego wyłącznie własnymi siłami. Najbardziej znane i najbliższe nam, poniekąd bliskie definicji powstania wygranego, to powstanie belgijskie i powstania greckie. To pierwsze jednak trudno uznać za „pełnowymiarowe” powstanie narodowe: po pierwsze była to tylko stosunkowo niewielka, choć krwawa, „zadyma”, w Belgii nazywana nieco na wyrost rewolucją. Po drugie trudno nazwać je „powstaniem narodowym”, był to raczej zamach stanu, Belgia zaś do dziś nie dorobiła się rdzennego narodu belgijskiego (kolorowych Belgów pomijam) – Belgami są tylko król i królowa, pozostali obywatele to Flamandowie bądź Walonowie, jedni i drudzy pielęgnujący silną narodową identyfikację. Obydwa wygrane powstania pokazują jednak dobrze fakt, że powstania wygrywa się zazwyczaj poprzez ingerencję mocarstw trzecich, zainteresowanych z jakiegoś powodu powodzeniem powstania. Powstanie ze swej natury jest walką nierówną, która bez udziału stron trzecich ma niewielkie szanse powodzenia. Decyzja o wybuchu powstania, o ile powstanie nie jest spontaniczne i proces decyzyjny można w ogóle wyodrębnić, powinna uwzględniać w kalkulacji otoczenie międzynarodowe i przewidywać jego reakcję. Kierownictwo powstania nie ma jednak żadnego wpływu na ostateczne decyzje innych państw, które same często podlegają wpływom krępującym ruchy – Powstańcy Warszawscy przykładowo, nie do końca świadomie, musieli walczyć samotnie z faktycznym tryumwiratem, wielką koalicją na rzecz komunizmu: od Związku Sowieckiego poczynając, poprzez Niemcy zorganizowane wokół komunizmu w wersji narodowo-szowinistycznej, jak i „wolnym światem” głęboko przeżartym komunistyczną piątą kolumną.

Wygrane powstanie greckie było piętnastym z kolei, zatem czternaście było przegranych i opłaconych ludobójstwem w iście tureckim stylu. Grecka wygrana była ostatecznie możliwa dzięki interwencji stron trzecich, przede wszystkim Wielkiej Brytanii. Trudno zatem tę długotrwałą, choć bohaterską i ostatecznie zwycięską walkę Greków o niepodległość zamknąć w ramy jednego i samodzielnie wygranego powstania. Trudno też do „hymnu” polskich krytyków polskich powstań włączyć strofę „dali nam przykład Grecy jak zwyciężać mamy” (bo sami nie umiemy) - liczy się ostateczne zwycięstwo, a to Polacy osiągnęli szybciej i „taniej” niż Grecy i osiągnęli to nie jeden raz. Przy tym wszystkim jednak, grecka pamięć o niezwykle krwawo tłumionych powstaniach, nie ma nic wspólnego z narzucanym Polakom wstydem za powstania – sądzę, choć nie jestem pewien, że greckie „autorytety moralne” do dziś nie pozwoliły by sobie na realizację filmu w stylu „Kanału”, który, przypominam, został nakręcony w Warszawie zaledwie 12 lat po upadku Powstania, jako pierwszy w ogóle film przywołujący tę nieodległą historię. „Wybitnemu reżyserowi” opłacało się: zdobył „Złotą Kaczkę” i nagrodę w Cannes, zapewne został też poklepany po plecach, może nawet za granicą. Dla „wybitnego reżysera” ludzkie uczucia nie miały znaczenia, on chciał, za społeczne pieniądze i za powszechne uczucia, rozwijać swoje „artystyczne fascynacje”, a miejsce i czas były dla niego tylko elementem scenografii i źródłem tematów. To że on, „wielki artysta”, drzemał sobie na krzesełku reżyserskim ustawionym w miejscu gdzie nie zdążyła jeszcze do końca wsiąknąć powstańcza krew nie miało większego znaczenia. Do dziś pozostaje nierozwiązana zagadka, do jakiej kategorii „autorytetów moralnych” należałoby go za ten m.in. film przypisać: kategorii dobrze opłacanych profesjonalistów, czy pożytecznych amatorów – być może Orwell nie miałby takich rozterek?

Czy zatem nie uda się znaleźć żadnego przykładu powstania bezapelacyjnie wygranego i to wygranego siłami własnymi i geniuszem powstańczych przywódców? Taki przykład mógłby być znakomitym punktem odniesienia dla krytyków polskich powstań. W pewnym sensie takimi powstaniami były Powstanie Wielkopolskie i Powstanie Lwowskie, jednak i te powstania można jednak „rozniuansować”, a poza tym były to powstania polskie, z definicji nie nadające się na punkt odniesienia do celebrowania polskiego wstydu.

Kto wie, może w historii powszechnej są przykłady powstań militarnie wygranych w sposób nie budzący wątpliwości? Ja znalazłem taki przykład w literaturze, przykład, być może, oparty w jakimś stopniu na wydarzeniach rzeczywistych?? Takie „zwycięskie” powstanie zostało opisane w noweli „Tamango” Prospera Merimego. Tytułowy Tamango był murzyńskim bandytą, dostawcą żywego towaru, który wskutek nadzwyczajnego zbiegu okoliczności, sam znalazł się w ładowni statku płynącego w kierunku Ameryki pośród sprzedanych przez siebie niewolników . W trakcie rejsu zdołał jednak zorganizować powstanie niewolników, w wyniku którego cała załoga statku, do czasu buntu dzierżąca pełnię władzy, została wymordowana. Było to zwycięstwo absolutne - nie licząc ofiar walk, wszyscy niewolnicy stali się ludźmi zupełnie wolnymi... tyle że na pokładzie statku płynącego bez sternika i w niepożądanym kierunku. Kierunek ten należało zmienić, co jednak wymagało kompetencji innych niż umiejętność zabijania wrogów. Ktoś musiał przejąć odpowiedzialność za statek, a cała reszta musiała mu zaufać – w tych okolicznościach wygrane powstanie okazało się pułapką. Paradoks zadziałał drugi raz: władzę przejął Tamango, czyli najpierw łowca niewolników, ten który wolnych niegdyś ludzi uczynił niewolnikami, następnie sam niewolnik, a ostatecznie pretendent na zbawcę narodu (skąd my znamy ten schemat?). Kompetencje do chwytania ludzi w niewolę okazały się jednak niewystarczające do kierowania statkiem – w efekcie wszyscy uczestnicy zwycięskiego powstania (z wyjątkiem Tamango uratowanego ostatecznie przez angielski statek) utopili się lub zmarli śmiercią głodową niedługo po „zwycięskim” powstaniu.

Czy da się wyciągnąć jakieś wnioski z „wygranego”, choć fikcyjnego powstania Tamango? Spróbujmy. Sądzę, że po pierwsze należałoby przedefiniować „zwycięskie powstanie” – zwycięstwo powstania narodowego to nie tyle pozbycie się wrogów, co raczej polepszenie perspektyw dla własnego narodu – perspektyw, czyli niekonieczne tego co jest bezpośrednio widoczne na polu niedawnej bitwy w chwili zakończenia powstania. Drugi wniosek odnosiłby się do przywódców powstania – tych również należałoby oceniać szerzej: nie tylko z przygotowania i kierowania samym powstaniem, ale również z przygotowań do jego zwycięstwa. W odniesieniu do Powstania Warszawskiego owe przygotowania do zwycięstwa wysoko ocenili sowieccy okupanci, którzy ocalałych z powstańczych kadr zabijali z cała bezwzględnością, widząc w nich groźnych nadal wrogów. Niestety nie było nam dane doświadczyć jakości przygotowań „do pokoju po powstaniu” – można jednak przypuszczać, że absolwenci wojennego podziemnego szkolnictwa lepiej przysłużyliby się Polsce niż ci przywiezieni ma tankach i sprawujący władzę po wojnie. Poza wszystkim, rodzime kadry wygrywały patriotyzmem, czego w większości nie można przypisać ludziom szkolonym gdzieś w Kujbyszewie, w dodatku będących w znacznej części etnicznie, religijnie i kulturowo obcymi.

Czy rzeczywiście powinniśmy pielęgnować pamięć o powstaniach i to raczej dla przyszłości niż dla szukania złudnych przewag przeszłości? Odpowiedź na to pytania sprowadza się do rozważenia przyszłych zagrożeń naszej niepodległości, tzw. geopolityki, ale nie tylko. Należy rozważyć potencjalne zagrożenia tkwiące w strukturach bezpośrednio z nami sąsiadujących, te widoczne w czasach nam współczesnych, ale te przyszłe, a dające się jakoś przewidzieć. Trzeba spróbować dostrzec zagrożenia aktualnie mało widoczne jako siła materialna, ale dające się wydedukować z obserwacji idei napędzających rozwój poszczególnych społeczeństw. Istotne są te wielkie zagrożenia, którym nie jesteśmy w stanie skutecznie się przeciwstawić, a podbici w dalszej konsekwencji musielibyśmy wstąpić na drogę odzyskiwania niepodległości, z dużym prawdopodobieństwem poprzez walkę powstańczą właśnie. Gdzie szukać tych zagrożeń? O tym spróbuję napisać później, jak Bóg da.


--------

Ceterum censeo Carthaginem delendam esse

vel

Naród, który zabija własne dzieci skazany jest na zagładę

--------

Wyjaśnienie do stopki.

Od początku mojej pisaniny używam tego łacińskiego cytatu z zamierzchłych dziejów naszej cywilizacji, później dodałem adekwatne tłumaczenie (czyj oryginał i tłumaczenie łatwo sprawdzić). Teraz dodam jeszcze swoje wyjaśnienie.

Skąd tutaj Kartagina? Otóż Kartagina była ostatnim dużym organizmem państwowym z tej strony Atlantyku, który duchowych podstaw swojego istnienia upatrywał w publicznym składaniu ofiar z dzieci (aborcji jeszcze nie wynaleziono). Rzym, zanim stał się na długi czas niepokonany, widział swoje "być albo nie być" w całkowitym zniszczeniu Kartaginy, aż do gołej ziemi posypanej solą. Tak też się stało - 90% Kartagińczyków zabito, reszta "uratowała się" jako towar na targu niewolników.

Jak Ci się zdaje drogi czytelniku: jesteś Rzymianinem, czy Kartagińczykiem? A może Twoje istnienie nie potrzebuje duchowych podstaw, zaś ofiara z dzieci w aborcji jest konieczna, aby się dobrze bawić?

nickto
O mnie nickto

Jestem pszczelarzem (coraz bardziej).

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka