Święta, święta i po…, czyli o leczeniu kaca.
Jaki będzie kres demokracji? A będzie? Pytają zdziwieni demokraci. Oj będzie, będzie… Ale jaki, to jedno z najłatwiejszych pytań z najtrudniejszą odpowiedzią.
W poprzednich odcinkach pokazaliśmy, że największe w historii zwycięstwo demokracji i zarazem pierwsze demokratyczne świętowanie nie trwało zbyt długo, zaczęło się w piątek i nie dotrwało nawet do końca weekendu. A jak będzie z naszą nowoczesną demokracją? Nie wiem. Wiem zaledwie, że i ją czeka koniec, a mrzonki o tzw. końcu historii można włożyć nawet nie między bajki, ale pomiędzy największe głupstwa w historii myśli ludzkiej.
Skąd to wiem, skąd to może wiedzieć jakiś nikomu nieznany wieśniak ze słomą w butach, takie nikt i nic zarazem? Zwłaszcza, że prawie nikt więcej nawet o tym nie pomyśli, a i wieść gminna na ten temat milczy. (Nieco dokładniejsza kwerenda pokazała, że zbliżone pomysły nie są jednak wyłączną domeną wsiaków, przykładowo: https://biznes.interia.pl/gospodarka/news-felieton-gwiazdowskiego-wielki-piatek-i-wyroki-demokracji,nId,7417839 ). Odpowiadam: wiem choć nie potrafię dać uzasadnienia, które porwie tłumy. Przede wszystkim wiem, że nie potrafię porywać tłumów czymkolwiek co wydaje mi się bardzo ważne, przebić się do ich świadomości czymkolwiek dla mnie oczywistym, a co zostało społecznie prawie całkowicie zapoznane. Odpowiadam bo mogę - jak na razie, nikt moich tekstów nie cenzuruje, pewnie dlatego, że praktycznie nikt ich nie czyta. A myślę jak myślę dlatego widocznie, że często myślę pochylony nad ulem, przechadzając się/jeżdżąc rowerem wśród lasów, w których żyję – tam gdzie dużo przebywam mało jest gotowych wzorców myślenia, takich uczonych, że tylko je podnieść, znalezisko opisać i się nim popisać. Nawet gdybym się na to porwał, to nie mam wykształcenia wystarczającego by robić to profesjonalnie – bylejakości staram się unikać. Myślę jak myślę, bo zapewne w mojej głowie tkwią jeszcze myśli moich, dawno nie żyjących sąsiadów, którzy zbierali się w naszym domu przy piecu, aby pogadać, pogadać o wojnie, którą doskonale znali, o życiu, które znali nie gorzej i o przemijaniu, którego są dla mnie dzisiaj świadkami, są chociaż ich już dawno nie ma.
Więc co widać w tych ulach i lasach i w piecu, już innym, ale z ogniem nadal przeze mnie podtrzymywanym? Grecka demokracja upadała i później przez wiele wieków znana była jedynie z niezwykle krytycznych, często nawet szyderczych pism współczesnych jej filozofów. Grecka upadła, a nasz przetrwa bo nasza jest lepsza, a my sami jesteśmy mądrzejsi od Greków starożytnych? Wolne żarty, kto się nie śmieje ten kiep! Upadnie, wszędzie upadnie, to kwestia czasu. Póki jaśnie nam panuje, wypadałoby odpowiedzieć sobie dlaczego panuje i wobec nieuchronności upadku, zastanowić się jak jej w tym pomóc, aby upadając spowodowała szkody możliwie małe, da Bóg mniejsze niż za niesławnego jej życia, chociaż to wydaje się mało prawdopodobne – jej upadek musi być wielki, niestety.
Najpierw próba odpowiedzi na pytanie dlaczego demokracja nowożytna musi pójść w ślady greckiej, choć warto tutaj zauważyć, że łączenie tych dwóch „demokracji” i budowanie analogii nie bardzo jest uzasadnione. „Nasza” demokracja w istocie niewiele ma wspólnego z ateńską – można nawet przyjąć, że właśnie historia powtarza się jako farsa i w sposób nieuprawniony, w oparciu o pozorne podobieństwo, przypisuje sobie miano tego starożytnego eksperymentu politycznego. Przede wszystkim, demokracja dzisiejsza, w odróżnieniu od tej ateńskiej, funkcjonuje w oparciu o wielkie kłamstwo antropologiczne. Zasadniczym elementem tego systemu, jego można rzec kręgosłupem, jest założenie, że „wszyscy ludzie są równi”. W praktyce słowo „równi”, w miarę „postępów” demokracji jest coraz bardziej rozumiane jako „jednakowi”. Ów dryf znaczeniowy tego elementu hasła francuskiej rewolucji już sam w sobie sprawia, że demokracja działa przeciwko człowiekowi, preferując jego formowanie według coraz bardziej nierealnych założeń „demokratycznego wzorca”, przedkładając „obróbkę człowieka” nad służbę takiemu jaki jest. Demokracja może się „rozwijać” tylko kosztem odczłowieczania jednostek, które stają się coraz bardziej jednorodną masą, formowaną za pomocą „malaksera” inżynierii społecznej. Człowiek tymczasem jest, owszem, istotą społeczną, ale swoją wartość identyfikuje we własnej indywidualności, inaczej w tym co nazywamy osobą ludzką. W efekcie ów proces „ujednorodniania” człowieka sprowadza się do jego systematycznego ogłupiania, tak aby się nie zorientował co się z nim dzieje. Ale człowiek to jednak homo sapiens, tego nie da się zmienić, manipulowanie człowiekiem w końcu doprowadzi ten proces do ściany.
Ktoś by powiedział: wszyscy ludzie są równi, a co w tym złego? Niby nic, tyle że to nie jest prawda. Nawet tylko w tym, że ludzie dzielą się na tych, którzy władzę sprawują i tych, którzy są jej podporządkowani. W demokracji chodzi o to aby ci, którzy muszą się władzy podporządkować sądzili, że podporządkowują się samym sobie, bo są przecież suwerenem. To jest nonsens demokracji, który kiedyś stanie na publicznym forum, jak ten król z gołym tyłkiem. Owa nierówność, w istocie niejednakowość, wisi jak miecz Domoklesa, który poobcina wszystkie łby demokracji. Co będzie zamiast tej hydry? Tego nie wiem, ale nikt tego nie będzie nazywał demokracją, a za nazwanie kogoś „demokratą” ludzie będą się pozywać do sądu lub może nawet pojedynkować.
Podstawowy problem współczesnej demokracji związany jest z tym, że jej ustanowienie nie jest oparte o twardy real, jakiś kapitał prawdy, lecz w oparciu o wperswadowany aprioryzm, kredyt zaciągnięty w „banku” prawdy i logiki – „w banku” (z cudzysłowem), bo jak wiadomo w dzisiejszych bankowych sejfach nie uświadczysz wartości prawdziwych, staroświeckich sztab złota, dziś banki zarządzają wyłącznie substytutami wartości, w praktyce zredukowanymi do zapisów elektronicznych z iluzoryczną kontrolą ich wiarygodności. Mamy więc nie tylko system sprawowania władzy, ale rozbudowanego potwora, poprawniej: mamy paradygmat funkcjonowania ludzkiej społeczności, „zasadę wszystkiego”, pełną pretensji do bycia wręcz absolutem. Przypominam: ta wiekopomna transakcja założycielska szczyci się swoją legitymizacją, znakomitą bo demokratyczną - została przecież ustanowiona na placu przed pretorium Piłata, wszyscy byliśmy tam obecni przez naszych przedstawicieli, wybranych w swoim czasie spośród kandydatów, którzy mogli się wylegitymować cenzusem żydostwa. W skrócie: „ludzie ludziom zgotowali ten los”, a szerzej: sami jesteśmy sobie winni. Ale też inaczej: to „zasługa” nas wszystkich, kiedyś, ale i dziś żyjących, że Zbawiciel dopełnił swojej Misji na Krzyżu za nas wszystkich, kiedyś, ale i dziś żyjących. Czyżby demokracja miałaby być wieczną, skoro DEMOKRACJA ZOSTAŁA USTANOWIONA DEMOKRATYCZNIE przeciwko Temu, który stworzył wszystko? Demokracja została ustanowiona z niczego, żadna ampułka Chlodwiga nie była potrzebna, Demokracja powstała z niczego miałaby być wieczna?
Pewnym jest, że czas po demokracji będzie czasem bez precedensu, znacznie bardziej niż czas po komunie. Nikt już przecież dziś nie pamięta niczego innego, wszędzie demokracja i demokracja, od wyboru prezydenta państwa do głosowania na wywiadówce. Czas po, będzie z pewnością dobrym czasem dla „Balcerowiczów” i innych „wiatrołapów”, którzy będą wytyczać szlaki na tej tylko legitymacji, że kiedyś bawili się w podchody.
Każdy kredyt trzeba kiedyś w jakiś sposób spłacić, lub uciec od tej spłaty w upadłość. Zanim jednak zobowiązanie ulegnie rozwiązaniu, musi być „obsługiwane”, czyli generuje bieżące koszty „obsługi kredytu”. Utrzymanie się przy życiu wymaga od kredytobiorcy rolowania dotychczasowych kredytów na coraz to gorszych warunkach i coraz większej sumie zobowiązania. Pętla kredytowa stale się zaciska – potocznie ilustruje się to przysłowiem o kłamcy, w naszych czasach jakoś rzadko już używanym. Kiedyś częściej mawiano, że kłamstwo rodzi kłamstwo i że gdyby kłamca zdawał sobie ile razy będzie MUSIAŁ jeszcze skłamać, aby utrzymać przy życiu kłamstwo pierwotne, to nigdy by się go nie dopuścił – to się po prostu nie opłaca.
W demokracji popyt na „kredyt”, czyli kłamstwo, jest bardzo wysoki i ciągle rośnie. Demokracja jest zmuszona do budowania skomplikowanych mechanizmów przetwarzania kłamstwa (nie mylić z informacją), aby móc jakkolwiek działać, choćby tylko po to, aby próbować wygrywać wybory lub wojny. Logika działania demokracji promuje kłamców na każdym szczeblu systemu, w rezultacie dobór kadr jest negatywny i ten negatywizm stale się pogłębia. Demokracja bez kłamstwa nie może istnieć – demokracja to kraina, „gdzie każdą kroplę kłamstwa podnoszą z ziemi przez nieszanowanie dla darów nieba”.
Na takie usytuowanie miłościwie panującej demokracji niejedno czoło się zmarszczy, oczy odwrócą się od źródeł, a usta wypowiedzą pochwałę dobrobytu, że taki on dobry ten dobrobyt dzięki demokracji. Tymczasem, jest to dobrobyt dla nielicznych, kosztem jakże licznych, moralnie i statystycznie nawet: cóż to za dobrobyt gdy jedni opływają w nadmiar dóbr i trudzą się nad odchudzaniem, a inni spływają ze ściekami zanim się urodzą? Ci co spływają istnieją nie mniejszą pełnią istnienia niż ci co opływają – przyjdzie kiedyś czas, że i ci którzy spływają uzyskają prawo głosu, jest demokracja albo jej nie ma, a wtedy...
Demokracja, w której epoce przyszło nam żyć, ma bardzo wątłe fundamenty, jak to napisałem wyżej (i wcześniej: https://www.salon24.pl/u/nickto/1427900,wybory-swieta-demokracji-6) – dawno już powinna upaść. A jednak trwa i nawet rozpowszechnia wieści, że będzie trwać do końca świata, o ile na niego sama się zgodzi, a może nawet jeden dzień dłużej. Skąd się bierze ten tupet demokracji? Ta pewność siebie wynika z samego aktu założycielskiego świętowanego w Wielki Piątek. Demokracja ma mianowicie znaczenie liturgiczne. Jak wiadomo współczesne znaczenie słowa „liturgia” wiąże się z kwestią uobecniania, (zdecydowanie czegoś więcej niż upamiętniania), jakiegoś kluczowego wydarzenia, którego znaczenie przewyższa naturalne władze człowieka, czyli sięga transcendencji. Tzw. proces demokratyczny jest zatem uobecnieniem wyborów Barabasza – ten pierwszy wybór dokonał się, ale też nadal trwa. DEMOKRACJA TO CIĄGŁE WYBIERANIE BARABASZA – domaga się ono kultywowania dopóki wszyscy, absolutnie wszyscy ludzie, nie wybiorą Barabasza, czyli nie odrzucą Jezusa. Ten liturgiczny aspekt demokracji sprawia, że cały demokratyczny paradygmat organizowania relacji międzyludzkich wykazuje trwałość większą niż można by tego oczekiwać. Inaczej można to sformułować, że demokracja jest oczkiem w głowie diabła, który w głosowaniu wobec Piłata odniósł swój „życiowy sukces”. Czyli demokracja to w istocie niezakończony plebiscyt na rzecz diabła - demokratyczne deprawowanie człowieka, jego równanie w dół. To „ogławianie” na wzór rewolucyjnej gilotyny, które ma na celu ostateczne wygranie tego plebiscytu. Dopóki nie wyłączy się całkowicie używania rozumu, nie da się go jednak wygrać. Gdy spojrzymy na demokrację w ten właśnie sposób, do razu jasnym stanie się dla nas rozwiązanie dwóch zagadek.
Pierwszym rozwiązanym „paradoksem” jest ten względny dobrobyt, którego tłuszcz zalewa oczy wielu żyjących w demokracji ludzi. Mądrość ludowa, także twórczość literacka, od zawsze wiązała czyjeś nadzwyczajne materialne powodzenie z konszachtami z diabłem. Ten tłuszcz nadmiaru to diabelska wdzięczność – po tym ją poznajemy, że nigdy nie jest dobrem absolutnym i ostatecznym, zawsze niesie ze sobą jakąś zasadzkę, z której musimy w pocie czoła próbować się wydostać, jakoś się z niej „odchudzić”.
Druga zagadka demokracji rozwiązana to konieczność rozwijania aborcji, wręcz wymuszania czci dla niej. Bez aborcji demokratyczna liturgia byłaby pusta, aborcja to dziękczynienie dla szatana, patrona tłumów zebranych przed pretorium, naszych reprezentantów, natychmiastowa gratyfikacja dla niego, zapłata z góry, inaczej przedpłata dla tego, który obiecuje raj na ziemi dla nas wszystkich w przyszłości, ale sam na naszą wdzięczność nie lubi czekać. Aborcja to zysk diabła, ofiara dla niego – moje tu pisanie, powrót do pisania czegokolwiek po wielu latach literackiej abstynencji, wiązał się właśnie z tym kluczowym dla naszych czasów zagadnieniem. Nie będę się tutaj powtarzał, dla marnej autoreklamy podaję link do pierwszego mozolnego składania liter: https://www.salon24.pl/u/nickto/581157,nieustajacy-renesans-religii .
Natarczywie dość czeka na odpowiedź pytanie: czy aborcja w demokracji jest konieczna. Odpowiadam: TAK – aborcja to nieodzowny składnik demokracji nowoczesnej. O tym nie możemy sobie decydować demokratycznie, „tak albo nie” nie wchodzi w grę. Więcej: MUSIMY demokratycznie zdecydować o Tak dla aborcji, nikt za nas tego nie zrobi – mamy przecież pełne, wyłączne i niezbywalne „demokratyczne” prawo przyjęcia na siebie krwi niewinnej. MUSIMY wybrać, ale możliwość mamy tylko jedną. Bez tej nasze decyzji diabeł będzie się gniewał, ofiara dla niego będzie niepełna.
Jeszcze dopisek od advocatus diaboli, tantiema dla szczerych demokratów. Demokracja to jednak ważny odcinek dziejów człowieka, skoro ani do jej początku i trwania, ani do oczekiwanego końca trudno jest się odnieść bez wsparcia metafizyki.
--------
Ceterum censeo Carthaginem delendam esse
vel
Naród, który zabija własne dzieci skazany jest na zagładę
--------
Wyjaśnienie do stopki.
Od początku mojej pisaniny używam tego łacińskiego cytatu z zamierzchłych dziejów naszej cywilizacji, później dodałem adekwatne tłumaczenie (czyj oryginał i tłumaczenie łatwo sprawdzić). Teraz dodam jeszcze swoje wyjaśnienie.
Skąd tutaj Kartagina? Otóż Kartagina była ostatnim dużym organizmem państwowym z tej strony Atlantyku, który duchowych podstaw swojego istnienia upatrywał w publicznym składaniu ofiar z dzieci (aborcji jeszcze nie wynaleziono). Rzym, zanim stał się na długi czas niepokonany, widział swoje "być albo nie być" w całkowitym zniszczeniu Kartaginy, aż do gołej ziemi posypanej solą. Tak też się stało - 90% Kartagińczyków zabito, reszta "uratowała się" jako towar na targu niewolników.
Jak Ci się zdaje drogi czytelniku: jesteś Rzymianinem, czy Kartagińczykiem? A może Twoje istnienie nie potrzebuje duchowych podstaw, zaś ofiara z dzieci w aborcji jest konieczna, aby się dobrze bawić?
Inne tematy w dziale Polityka