Podczas, gdy wyniki na Wall Street spadają równie szybko, jak samoloty, a Niemcy poważnie zastanawiają się nad ograniczeniem strefy Euro albo nawet nad całkowitą likwidacją tej waluty i powrotem do marki, nic z tych ponurych nastrojów nie udziela się w Akwizgranie, małym miasteczku na granicy z Holandią, Belgią i Luksemburgiem, 100 km od Kolonii, niegdyś stolicą imperium Karola Wielkiego. Od 10 dni Akwizgran tańczy, śpiewa, gra i raduje się na polską nutę, występują tu znani i lubiani w Niemczech polscy artyści, pisarze (Huelle), komicy i inni.
Przed dziesięcioma dniami gościli tu czcigodni laureaci nowo ustanowionej nagrody Polonii niemieckiej, pn. Polonicus: Władysław Bartoszewski oraz Jerzy Buzek.
Od wczoraj w Akwizgranie przebywa z małżonką Donald Tusk, trzeci z kolei według Niemców najbardziej zasłużony dla Europy Polak. Zasłużył się w Niemczech dzięki zaangażowaniu się na rzecz Traktatu Lizbońskiego, jak podkreślono to w uzasadnieniu przyznania nagrody.
Tę symboliczną nagrodę, którą otrzymały od 1950 r. poszczególne osobistości (warto popatrzeć tutaj), a także istnienia zbiorcze, jak lud luksemburski (!) oraz waluta euro ( w r.2002) wręczyła Donaldowi Tuskowi, trzeciemu po Bronisławie Geremku i Papieżu Wojtyle ( w tej kolejności) przed-ubiegłoroczna laureatka, kanclerz Niemiec Angela Merkel. W swojej laudacji wyróżniła ona Donalda Tuska jako”przekonanego i przekonującego Europejczyka nadającego tempo marszu integracji europejskiej i reprezentującego tolerancję i różnorodność oraz wyznającego zasadę kooperacji zamiast konfrontacji”.
Poniżej zamieszczam mowę dziękczynną, jaką Donald Tusk wygłosił w Akwizgranie. Streszczenie laudacji Angeli Merkel będzie dostępne dopiero jutro.

Fot.Radek Pietruszka Źródło: PAP/serwis codzienny
Mowa dziękczynna Donalda Tuska w Akwizgranie
podczas odbierania medalu Karola Wielkiego
Stoję dziś przed Państwem, ponieważ uznaliście, że moja biografia służy „wolności i
demokracji”. Uznaliście, że jestem „przekonanym i przekonującym Europejczykiem”. I – co dla
mnie jest być może najważniejsze – uznaliście, że uosabiam „solidarność i Polskę otwartą na
świat, mocno osadzoną w rodzinie narodów europejskich”.
Kiedy czytam te słowa i patrzę na listę laureatów nagrody Karola Wielkiego, do której
zechcieliście dołączyć także moje imię, odczuwam dumę. Ta duma – nie mówię o mojej
osobistej satysfakcji – wynika z faktu, że stąd, z Akwizgranu, jednej z symbolicznych stolic
kontynentu, po raz kolejny dostrzegliście, że doświadczenie, które było naszym udziałem,
przybliża Europę Europejczykom.
Urodziłem się w 1957 roku, niespełna miesiąc po tym, jak w Rzymie podpisano znane traktaty,
ustanawiające Europejską Wspólnotę Gospodarczą, które stały się fundamentem integracji
europejskiej. Mogę więc powiedzieć, że jestem niemal rówieśnikiem Unii Europejskiej.
Urodziłem się w Gdańsku, mieście, którego historia, zwłaszcza ostatniego stulecia, stanowi
lekcję dziejów powszechnych. Tu rozegrały się wszystkie ważniejsze dramaty, które ludzkość
przeżyła w XX wieku. To właśnie taki Gdańsk jest moją „rodzinną” Europą.
Z poddasza domu, w którym mieszkałem, można było obserwować pracę dźwigów
stoczniowych, piękny stary dworzec kolejowy, a dalej wieże Kościoła Mariackiego i Ratusza. W
najbliższej okolicy było siedem cmentarzy, do których wiodły ścieżki wyznaczone przez wiekowy
żywopłot, ślad botanicznej fantazji i rozmachu dawnych gdańszczan. Na grobowcach i
nagrobkach z trudem odczytać można było nazwiska i epitafia, głównie niemieckie, ale też
polskie, rosyjskie, a nawet ze wschodnimi półksiężycami. Jeden z cmentarzy, pielęgnowany i
strzeżony, zapełniony był setkami grobów bez krzyży i nazwisk, tylko z gwiazdami i numerami.
Pochowano tu żołnierzy Armii Czerwonej, którzy polegli przy zdobywaniu Gdańska w 1945
roku.
W latach mojego dzieciństwa ślady wojny były w mieście jeszcze świeże: ruiny, leje po
bombach, liszaje po kulach na tynkach kamienic. Wiele ulic odbudowano i budowano, co
przecież też było konsekwencją nie tak odległego w czasie kataklizmu. Co rusz natrafialiśmy
jednak na ślady innej epoki: jakieś monety z rybą lub żaglowcem, naczynia z gotyckim napisem
„Salz”, guziki od mundurów żołnierzy nieistniejących armii. Ale, tak naprawdę, od tamtej epoki, z
której pochodziły te przedmioty, dzieliła nas wieczność.
Pewnie wtedy, gdy szedłem do szkoły lub do sklepu, mijając raz ruiny, a czasem stare domy i
kamienice, nie wiedziałem, że to moje miejsce na Ziemi przesiąknięte jest starą historią, która
czyniła nas obywatelami długiej tradycji, a nie tylko mieszkańcami jednego z miast. Znacznie
później przyszło mi zrozumieć do jakich fenomenów europejskich sięga ta tradycja.
Zaczynałem to rozumieć, kiedy czytałem u francuskiego historyka Ferdynanda Braudela, że w
XVI i XVII wieku „to miasto – położone między szerokim światem a bezmiarem Polski – jest,
jeśli nie jedyną, to w każdym razie najdonioślejszą bramą dla obu kierunków handlu, wwozu i
wywozu”.
Zaczynałem to rozumieć, kiedy brytyjski historyk Norman Davies opisywał Gdańsk jako
„ruchliwe mrowisko pracy, dobrobytu i kultury”, co było „zjawiskiem dobrze znanym we
Włoszech czy Niderlandach, lecz absolutnie niespotykanym w Polsce”.
Podobnie było przy lekturze wspomnień Joanny Schopenhauer, matki filozofa – obydwoje
urodzili się w Gdańsku. Trudno czytać bez emocji te strony, przesycone sentymentem i
przywiązaniem do Polski. Pod jej piórem Gdańsk jawi się jako „cząsteczka Zachodu powiązana
z Polską realnymi interesami, a jednocześnie oko Zachodu patrzące na nią z bliska od kilkuset
lat” (K. Brandys).
Nieświadomie zwiedzałem tropy tej starej i długiej tradycji podczas spacerów w oliwskim parku,
do którego nierzadko prowadziła mnie mama, a który nosił już wtedy imię Adama Mickiewicza,
wielkiego poety polskiego romantyzmu. Chodziłem po śladach i wśród pozostałości
średniowiecznej cywilizacji cysterskiej, o której historycy powiadają, że zasięg jej ośrodków
pokrywa się z granicami Europy.
Zastanawiałem się nie jeden raz, jak to się stało, że nazizm i komunizm nie zdołały
wydziedziczyć nas z Europy. Wydawać by się mogło, że na swoją obronę mieliśmy tak niewiele:
zrujnowane cmentarze, cień wielkiego gotyckiego kościoła, bicie dzwonów na ratuszowej
wieży…
Mieliśmy jeszcze coś, co ktoś pięknie nazwał skromną dostojnością obyczaju. W moim wypadku
były to niedzielne wyprawy z rodzicami do cukierni, podejmowane wbrew szarości i biedzie dnia
powszedniego. W mojej rodzinie było to wspólne muzykowanie przy okazji świąt, co – jak się
później dowiedziałem – praktykowano (a może praktykuje się do dzisiaj?) w Trieście,
Monachium czy Utrechcie.
Taka Europa była w nas, a przynajmniej była w nas wierność marzeniu o Europie. Może rację
ma Ortega y Gasset, który pisze, że wyjątkowość Europy polega na głębokim poczuciu
historyczności, dzięki któremu ma ona swoją organiczną ciągłość i tożsamość. Dzięki temu, że
jest wspólnotą współpracy i konfliktów, wymiany i obyczajów, a nie wytworem ideologów, może
opierać się właśnie ideologiom, nawet tym, które – jak nazizm i komunizm – wyrosły z
europejskiego ducha, ale ostatecznie nie były w stanie go zdeprawować.
Jednak takie ideologie musiały odcisnąć ślad na europejskiej tożsamości. Może dotyczy to
zwłaszcza tych połaci kontynentu, które z powodu różnych racji historycznych i geograficznych
mają charakter pogranicza. Komunizm bez wątpienia wzmocnił tu pewien rodzaj podwójnych
uczuć: czujemy się w Europie zarazem tubylcami jak i cudzoziemcami, że odwołam się do
polskiego noblisty Czesława Miłosza.
Ale może jest tak, że Europie potrzebni są tacy Europejczycy, dla których jest ona zarazem
ojczyzną i zagranicą, czymś swoim i czymś obcym. Może z takich relacji i napięć wyrasta
wspólnota coraz lepsza i bardziej ludzka.
Być może wszystko to w jakiejś mierze złożyło się również na genezę Sierpnia 1980 roku w
Gdańsku. Epopeja Solidarności jest nie tylko fragmentem mojej biografii. Wydarzenia, o których
będę mówił składają się bowiem na zbiorową biografię pokolenia, które współtworzyło ten wielki
ruch społeczny, dzięki któremu rozpoczął się upadek komunizmu, dzisiaj wiemy także, że był to
pierwszy krok na polskiej drodze do Europy i naszej obecności w Unii Europejskiej.
Sierpień 1980 roku zaczął się w Gdańsku, w stoczni im. Lenina. Historia przystanęła wtedy nad
brzegiem Bałtyku, a moje miasto użyczyło swojego krajobrazu za tło wielkiego strajku.
Ale Sierpień zaczął się w Gdańsku dziesięć lat wcześniej. To pozorny paradoks. Wybuchł wtedy
robotniczy protest przeciwko podwyżkom cen, zwłaszcza żywności. Miałem czternaście lat, więc
byłem wystarczająco dorosły, by rozumieć, co się wokół mnie dzieje. Widziałem wówczas
sceny, które uformowały mnie na całe życie.
Tysiące demonstrantów śpiewających ‘Warszawiankę”, płonący Komitet partii komunistycznej,
milicjanci bijący kogo popadnie, strzelający do tłumu i przez ten tłum rozszarpywani. Wszystko
to było jak z czytanek o rewolucji. Dobrzy robotnicy i zła władza. Równość, braterstwo,
rewolucja. A równocześnie uczucie wielkiego strachu i radosnej euforii. Czułem z tymi ludźmi
absolutną i bezwzględną solidarność.
Radykalizmu uczyliśmy się na ulicach, a demonstracje, niezależnie od ich tragicznego żniwa,
były dla nas młodych świętym czasem. Z tego misterium wyszliśmy jakoś bogatsi, dostrzegliśmy
mianowicie, że istnieje coś bardzo ważnego: przestrzeń publiczna, w której dziać się mogą
sprawy porywające. W tych dniach nikt nie miał wątpliwości, po czyjej stronie jest racja.
Zdolność rozpoznawania dobra i zła w publicznej przestrzeni – to jedno z najważniejszych
grudniowych doświadczeń.
Takich rzeczy się nie zapomina. Kto przeżył Grudzień w Gdańsku, mając kilkanaście lat, kto
widział czołgi na ulicach i zalew kłamstw w gazetach, ten dojrzewał politycznie bez porównania
szybciej niż rówieśnicy pozbawieni podobnych doświadczeń. Pamiętam napis wypisany
niezdarnymi literami na murze, którego sens zrozumiałem dopiero później: Katyń! Był dziełem
siedemnastoletniego Arama Rybickiego, potem działacza opozycji demokratycznej, a w wolnej
Polsce posła na Sejm i mego przyjaciela. Zginął on tragicznie miesiąc temu w katastrofie pod
Smoleńskiem.
Ale tamto doświadczenie miało także inny wymiar edukacyjny. Zapamiętaliśmy, że konfrontacja
uliczna, nawet najgwałtowniejsza, może być przegrana, że przemoc rodzi przemoc. Dlatego w
etos gdańskiego buntu w 1980 roku wpisane były odpowiedzialność, organizacja i silne
przywództwo. One stworzyły mocne ramy dla emocji i dały nam wszystkim głębokie poczucie
sensu walki, wizję wygranej. Dojrzewaliśmy.
Sierpień i Solidarność stały się moją ojczyzną. To był początek wielkiej zmiany i końca
komunizmu. A nazywając rzecz dokładniej: pierwszym akordem tej zmiany był rok 1980, drugim
1989.
Wtedy wszystko było proste. Szliśmy do Solidarności jak do powstania narodowego. Byliśmy
przekonani, że mamy wręcz do czynienia z pierwszą od pokoleń zwycięską insurekcją.
Zwycięską, bo zdolną do samoograniczenia, czyli łączenia odwagi z rozwagą, co stanowi od
wieków zasadę postępowania mego rodzinnego miasta.
W sierpniu staliśmy się wewnętrznie niepodlegli. Kto był pod bramą strajkującej stoczni, ten nie
zapomni uczucia wyzwolenia, które dodawało sił i czyniło być może lepszymi niż zwykle
jesteśmy. Zniewoleni wstali z kolan i wysoko podnieśli głowy domagając się swoich praw. To był
tryumf obywateli w nas samych (w naszych umysłach i sercach) nad poddanymi państwa
komunistycznego. Słowa odzyskały wtedy godność i przestały być podejrzane. Mowa jasna
zwyciężyła nad kłamstwem. Na naszych oczach dokonała się nieoczekiwana i niespotykana
rewolucja etyczna. Nikt nie miał wątpliwości, że właśnie w Gdańsku spełnił się akt
zapowiedziany przez Jana Pawła II podczas jego pierwszej wizyty w Polsce. Tak, w Gdańsku
odnowiło się oblicze mego kraju.
W ten sposób rozpoczęła się dekada, której finał w 1989 roku przyniósł wolność krajom Europy
Środkowej i zjednoczenie Niemiec.
Solidarność swoim impetem uruchomiła olbrzymi proces politycznego dojrzewania
społeczeństwa. Okazała się pokojową rewolucją polityczną, wolnościową i antytotalitarną, o
której mogłem wcześniej tylko marzyć lub … czytać. Teraz na naszych oczach spełniały się
słowa Hannah Arendt o szczęściu publicznym, które odkrywały minione pokolenia. W sierpniu
odkryliśmy je dla siebie. Szczęście publiczne stało się wtedy udziałem milionów Polaków. Jego
źródłem było niezwykłe w swej mocy poczucie uczestnictwa w czymś bardzo ważnym, wielkim,
bliskim cudu jak owocowanie drzewa owocowego w zimie.
Połączeni więzami Solidarności wybraliśmy nowych strażników naszej przyszłości z Lechem
Wałęsą na czele. Mówiliśmy wtedy: wszyscy za jednego, jeden za wszystkich, powtarzaliśmy
słowa o jedności w różnorodności, nie wiedząc nawet, że taka jest dewiza wspólnoty
europejskiej.
Jeśli Solidarność była ojczyzną to Gdańsk w sierpniu 1980 roku stał się agorą. Ktoś
zafascynowany starożytnymi Grekami, jak ja, z łatwością mógł dostrzec niejedną analogię. Nie
wiem, czy strajkujący przypominali Ateńczyków z czasów Peryklesa, ale byli podobnie jak oni
zatroskani nad wspólnym dobrem i przyszłością polis. Odzyskana wolność uobywatelniała
każdego. Agora powstawała w halach hutniczych i zajezdniach tramwajowych, zakładach pracy
i uniwersytetach, wszędzie tam gdzie spotykali się ludzie, by przywrócić elementarny sens
pojęciu demokracji. Jej reguł uczono się w ruchu, lecz bez trudu odnawiano tradycję „rządów
ludu przez lud dla ludu”. I tych ideałów nie pozwolono już sobie odebrać, mimo stanu
wojennego, aresztowań i represji.
Odmówiliśmy prawomocności staremu porządkowi.
Za sprawą Solidarności powróciliśmy do Europy wolnych i demokratycznych narodów.
Solidarność stała się zarazem nowym doświadczeniem europejskim. W 1989 roku dokonało się
pierwsze symboliczne zjednoczenie naszego kontynentu, bo upadła „żelazna kurtyna”. Drugie,
rzeczywiste dokonało się piętnaście lat później w 2004 roku.
Nasze pokolenie miało szczęście. Żyjemy w niezwykłych czasach. Mamy za sobą racje moralne
i wielkie polityczne marzenia. Udało się. Osiągnęliśmy to, czego oczekiwały również
wcześniejsze pokolenia. Można powiedzieć, że to wszystko stało się tak nagle, a zarazem jakby
zwyczajnie…
Odnajdujemy się dzisiaj w Europie wielkiego eksperymentu społecznego i politycznego.
Odważnie i z rozwagą podejmujemy próby zbudowania pewnej całości – której kształtu jeszcze
nie znamy - nad wielością państw, narodów, języków i religii. Ale pamiętamy, że nasza idea
Europy wyrasta z odwiecznych marzeń o wspólnocie wolnych narodów i braterstwie wolnych
ludzi.
Moje słowa kieruję do tych wszystkich, którzy twierdzą, że dla Europy nadeszła „godzina
półmroku”, by posłużyć się słynną metaforą Ortegi y Gasseta. Niejeden nawet sądzi, że
wszystko stało się przedmiotem wątpliwości, a „godzina półmroku”, o której wspomniałem,
zapowiada nieuchronnie zmierzch. Jestem odmiennego zadania. Uważam bowiem, że mamy
do czynienia z czymś, co na pewno nie zapowiada agonii. Trudno zresztą wskazać przykład, by
jakakolwiek forma życia zbiorowego umarła na atak wątpliwości, jak powiada hiszpański
myśliciel. Natomiast zdarza się, że upadły one z powodu sklerozy, zwłaszcza wtedy, gdy
zapominały o wartościach i regułach, które złożyły się na akt ich fundacji. Moim zdaniem
„godzina półmroku”, którą przywołałem, poprzedza chwilę przed brzaskiem. Stronnictwu
zmierzchu przeciwstawmy więc stronnictwo brzasku, którego dewizą niech pozostanie Europa
jako norma, wspólnota jako reguła, wolność i solidarność jako zasada. To nasz drogowskaz.
Europa wcale nie gaśnie. Obecny kryzys to dobry moment, by wzmocnić i rozwinąć model
europejski. Wykorzystajmy więc okazję, by obwieścić, że oto wybiła godzina Europy.
Pojęcie Europy – mówią o tym poeci, historycy, filozofowie – jest pojęciem pozbawionym
precyzji, chwiejnym, a chwilami niedookreślonym. Ale budzi jednoznaczne skojarzenia i
przyspiesza bicie naszych serc.
Pozwólcie Państwo, że pokojową nagrodę Karola Wielkiego za rok 2010, którą dzisiaj odbieram
jako premier polskiego rządu, dedykuję mojemu pokoleniu, pokoleniu Solidarności, a w
szczególny sposób wszystkim ofiarom katastrofy samolotowej pod Smoleńskiem.
Komentarze niemerytoryczne są usuwane. Autorzy komentarzy obraźliwych są blokowani.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka