W związku z nabrzmiewającym problemem zwrotu zagrabionych dzieł sztuki i kultury polskiej, który od kilkunastu lat z pruskim uporem i konsekwencją jest przez Niemców i ich przyjaciół odwracany (vide moje poprzednie dwa wpisy), wklejam poniżej raport w tej sprawie pióra p. Heleny Kowalik (zachowując oryginalną pisownię) Nie zgadzam się z autorką tylko w jednym miejscu, pod koniec artykułu, gdzie mówi ona (nie podając solidnych podstaw do takiego twierdzenia): „...Kłopot w tym, że w piwnicach niemieckich instytucji publicznych spoczywa bardzo mało polskich eksponatów. W gruncie rzeczy dotychczas natrafiono na ślad zaledwie kilkunastu naprawdę cennych obiektów. Znakomita większość zrabowanych w czasie wojny dzieł sztuki znajduje się dziś w rękach prywatnych, głównie poza granicami Niemiec....”
Otóż są to propagandowe bajki powtarzane w niemieckich mediach z regularnością wylewów Nilu, które mają zadowolić zarówno niemiecką, polską jak i wszelką inną opinię publiczną i zniechęcić rząd Polski do poszukiwań w Niemczech. Fakt, że oficjalnie znaleziono niewiele, to żaden dowód na tę tezę. Oficjalnie jest coraz mniej śladów, że Niemcy w ogóle wywołały II wojnę. Każde dziecko w Niemczech wie, że wywołali ją naziści. I to oni grabili. A gdzie ich teraz szukać?
Tekst jest do przeczytania także tutaj:
http://www.reportaz-tygodnia.trop-reportera.pl/zrabowane_dziela_sztuki/
Helena Kowalik
Od dwóch lat utknęły negocjacje z rządem Niemiec w sprawie oddania nam dzieł sztuki, zabranych w czasie wojny.
– Najwyższy czas oddać we właściwie ręce „ostatnich niemieckich jeńców wojennych” – zaapelowała tuż przed rocznicą napaści hitlerowców na Polskę wpływowa Frankfurter Allgemeine Zeitung. „Jeńcami” redakcja nazywa dzieła sztuki, które pozostały między Odrą i Bugiem po wycofaniu się oddziałów Wehrmachtu. W publikacji nie ma mowy o zwróceniu Polsce zagrabionych przez okupanta pomników kultury.
To już kolejny alarm w niemieckiej prasie w ostatnich tygodniach. Polska przedstawiana jest jako kraj barbarzyńców (zimą 1944/45 roku wypędzili na mróz niemieckie kobiety, dzieci, i starców z ich domów na Dolnym Śląsku i Pomorzu) i rabusiów (zawłaszczyli pozostawione w czasie wojny na Dolnym Śląsku iw Krakowie germańskie dobra kulturowe). Na pierwszy artykuł w FAZ, w sierpniu br., odpowiedział w „Rzeczpospolitej” prof. Wojciech Kowalski pełnomocnik rządu d.s. restytucji polskich dóbr kultury. Padły sugestie, że za darmo nie oddamy „zastawu”, jakim jest przechowywana w Krakowie Biblioteka Pruska. Ale było to przekazane w atłasowych rękawiczkach i atak został ponowiony.
Profesor jest zdecydowanie przeciwny dalszej medialnej kampanii w polskiej prasie. Będzie lepiej, tłumaczył, odmawiając nam teraz wywiadu – gdy awantura wywołana przez Frankfurter Allgemeine Zeitung przycichnie.
A ja myślę, że gdyby żyli Karol Estreicher i Stanisław Lorentz, na pewno nie kładliby tak uszu po sobie.
Oni grabież nazywali grabieżą. I wyrywali polskie dobra kultury z rąk niemieckich okupantów – najpierw dosłownie, a gdy zakończyła się wojna, drogą stanowczej interwencji dyplomatycznej.
Lista strat wartości 12 mld dolarów.
W czasie oblężenia Warszawy, Stanisław Lorentz był komisarzem Urzędu Ochrony Dóbr Kultury. Pod obstrzałem pocisków wynosił wraz ze swymi pracownikami najcenniejsze eksponaty z zamkowej kolekcji. Uratowano 300 obrazów, 70 rzeźb, m.in. obrazy Canaletta i Bacciarelliego. Gdy profesor zorientował się, że Niemcy zamierzają wysadzić Zamek Królewski w powietrze, zbierał wszystko, co mogło być przydatne w późniejszej rekonstrukcji: fragmenty portali, malowideł ściennych, kominki, sztukaterię dekoracyjną. Równie niestrudzony był Karol Estreicher. Jeszcze we wrześniu 1939 roku udało mu się wywieźć figury z ołtarza mariackiego Wita Stwosza i ukryć w katedrze w Sandomierzu. Niestety, hitlerowcy w miesiąc później odkryli te paki. Oddział SS Paulsena przewiózł je do Norymbergii, gdzie pod tamtejszą Górą Zamkową wykuto na cenne rabunki zamaskowany schron.
Karol Estreicher przebywał już wtedy w Londynie. Z inicjatywy polskiego rządu na emigracji utworzył Biuro Rewindykacji Strat Kulturalnych. Ani przez chwilę nie zrezygnował z poszukiwań mariackiego arcydzieła. We wrześniu 1940 roku pojechał do Berna, gdzie pewien antykwariusz, utrzymujący kontakty z fachowcami z jego branży w III Rzeszy, zdradził mu pilnie strzeżoną tajemnicę: ołtarz znajduje się w Norymberdze.
Tymczasem w Warszawie Stanisław Lorentz i skupieni wokół niego historycy sztuki zaczęli spisywać – z myślą o przyszłych rewindykacjach – zabytki, zagrabione przez okupanta. Spieszono się, bo już 16 grudnia 1939 roku generalny gubernator Hans Frank wydał rozporządzenie o obowiązku zgłaszania posiadanych dzieł sztuki. Z Lorentzem współpracowali Władysław Tomkiewicz, Maria Friedlówna, Zygmunt Miechowski, Jan Morawiński i Michał Walicki. Z narażeniem życia, depcząc po piętach SS-Standartenfuehrerowi dr. Muehlmannowi, który jako specjalny pełnomocnik władz okupacyjnych „zabezpieczał” wraz z Hansem Posse dyrektorem Galerii Drezdeńskiej zarekwirowane arcydzieła, starano się prześledzić drogę i miejsce ukrycia wywożonych przez Niemców dóbr kultury.
Lista strat, stale uzupełniana na podstawie informacji kierownictwa Walki Cywilnej AK została przemycona do Londynu do Karola Estreichera. Dzięki temu, w roku 1944 roku było wiadomo, że wywieziono lub spalono około 2800 obrazów różnych szkół europejskich, 11 tys. obrazów pędzla artystów polskich, 1400 wartościowych rzeźb, 15 mln książek, 75 tys. rękopisów, 22 tys. starych druków, 25 tys. zabytkowych map, 300 tys. grafik, 50 tys. rękopisów muzealnych, oraz 26 tys. bibliotek szkolnych, 4,5 tys. oświatowych i 1000 naukowych.
Ich wartość wedle dzisiejszych cen to ok. 12 mld dolarów.
W roku 1942 polski rząd w Londynie oddelegował Estreichera do Stanów Zjednoczonych, by tam przedstawił rozmiary grabieży w Polsce i zażądał, aby po klęsce hitlerowców poddano wszystkie niemieckie zbiory sztuki pod przymusowy zarząd aliancki. Emigracyjny rząd polski domagał się też wprowadzenia całkowitego zakazu handlu dziełami sztuki na terenie Niemiec.
Karol Estreicher wykazał się dalekowzrocznością proponując – na wypadek przyszłej zmiany międzynarodowej koniunktury politycznej – „przekazanie w zastaw okupowanym przez III Rzeszę państwom znaczącej ilości wybitnych dzieł z niemieckich muzeów, jako gwarancji wywiązania się z obowiązku zwrotu dzieł zrabowanych”.
Powiodła się misja w Ameryce. Prezydent Roosevelt powołał rządową komisję do spraw rewindykacji; weszła ona w skład międzynarodowej komisji zwanej Vauchera, która miała przygotować regulacje prawne i organizację restytucji dzieł sztuki zagrabionych przez Niemców.
Udało się też z ołtarzem Wita Stwosza. W 1944 roku Estreicher dotarł do amerykańskiej strefy w Norymbergii. Przez kilka miesięcy identyfikował elementy mariackiego ołtarza wśród dwóch tysięcy kawałków średniowiecznych rzeźb, wrzuconych do schronu.
W lipcu 1945 roku pojawił się Warszawie, aby zabrać od Władysława Kowalskiego ministra kultury w Rządzie Jedności Narodowej pełnomocnictwo do reprezentowania tego rządu w sprawach rewindykacji dzieł sztuki w amerykańskiej strefy okupacyjnej.
Tryumfalny powrót arcydzieła Wita Stwosza do Krakowa odbył się rok później. W tym samym specjalnym pociągu wróciły na Wawel meble i gobeliny i słynny ornat Kmity, do Muzeum Czartoryskich "Dama z gronostajem" Leonarda da Vinci, a do kościoła Mariackiego siedem obrazów Kulmbacha.
Ale na tym nie skończyła się misja zasłużonego historyka sztuki z Krakowa.
Restytucja albo ekwiwalent
W wyzwolonej Polsce nie marnował ani jednego dnia Stanisław Lorentz. Gdy w styczniu 1945 r. został dyrektorem Biura Odszkodowań Wojennych przy Prezydium Rady Ministrów, razem z Władysławem Tomkiewiczem opracował kwestionariusz strat i zniszczeń, który od razu został rozesłany do wojewódzkich wydziałów kultury oraz do kurii kościołów wszystkich wyznań.
Uzyskane odpowiedzi miały posłużyć w przygotowaniu wystąpienia do mocarstw okupujących Niemcy o pełną restytucję zagrabionego mienia, a w sytuacjach, gdyby było to niemożliwa, uzyskania ekwiwalentu. Straty wojenne w sferze dóbr kultury obliczono na około 20 mld dzisiejszych dol.
Gdy 16 sierpnia 1945 roku Polska podpisała ze Związkiem Radzieckim umowę o wynagrodzeniu szkód wyrządzonych przez okupację niemiecką (uzgodniono, że Polsce należy się 15% radzieckich dostaw reparacyjnych), Lorentz zaproponował, aby ekwiwalent pochodził ze zbiorów wywiezionej do Moskwy Galerii Drezdeńskiej. Jednakże Stalin ani myślał spełnić te żądania. W ogóle warunki umowy nie zostały dotrzymane.
Tymczasem amerykański wywiad ciągle ujawniał kolejne miejsca ukrycia zrabowanych dzieł. Zwożono je do strzeżonych składnic. Tam trzeba było wyszukać dzieła pochodzące z Polski i udowodnić, że Niemcy zrabowali je prawowitym właścicielom. Karol Estreicher miał szczęśliwą rękę.
W styczniu 1947 roku mógł już wysłać do kraju 150 skrzyń i worków z eksponatami warszawskiego Muzeum Archeologicznego, komplet wawelskich gobelinów, cztery dywany perskie zarekwirowane z Uniwersytetu Jagiellońskiego, zrabowaną przez Hansa Franka i ukrytą w jego willi porcelanę z Wawelu, oraz kolekcję polskiej starej broni, pochodzącą ze zbiorów warszawskiego Muzeum Narodowego. Nadal bezskutecznie szukał „Portretu młodzieńca” pędzla Rafaela.
Wkrótce stało się to niemożliwe, bo opadła żelazna kurtyna między PRL a Zachodem.
W roku 1953 Biuro Rewindykacji i Odszkodowań Ministerstwa Kultury i Sztuki zostało zlikwidowane. Wtedy to bowiem, po zamieszkach w Berlinie Wschodnim, ZSRR zrzekł się reparacji od NRD. Dzień później to samo zrobił rząd PRL.
Przez wiele lat cenne dokumenty niszczały szafach, aż w latach 70. archiwum wywieziono do podwarszawskiej fabryki papieru w Jeziornej. Na przemiał.
Na płaszczyźnie prawnej sprawa zwrotu zagrabionych dóbr pojawiła się w roku 1990, gdy Bundestag w odpowiedzi na głosy nawołujące do ponownego rozpatrzenia sprawy odszkodowań wojennych podjął uchwałę, w której stwierdzono, że „rezygnacja Polski z reparacji od Niemiec z 1953 roku zachowuje moc obowiązującą także dla zjednoczonych Niemiec”. Polski rząd w ogóle nie odniósł się do tej deklaracji.
Dopiero rok później, za prezydentury Lecha Wałęsy, w czasie podpisywania układu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy między Niemcami a Polską, obydwa państwa zobowiązały się zwrócić zaginione bez wieści, albo bezprawnie przetrzymywane dzieła sztuki, jeśli takowe znajdują się na ich terytorium.
We wstępnych negocjacjach Polska wyraziła zgodę, aby większość zbiorów Biblioteki Pruskiej wróciła do Berlina. W zamian Niemcy mieli stworzyć fundację, która skupowałaby rozsiane po świecie polonica, a także finansowała procesy sądowe o odzyskanie z rąk prywatnych odszukanych polskich arcydzieł. Część funduszy zamierzano przeznaczyć na ratowanie i renowację poniemieckich obiektów architektonicznych na ziemiach przyznanych nam mocą Układu Jałtańskiego.
Wszystko rozbiło się o pieniądze na taką działalność. My mówiliśmy o kwocie rzędu 2 mld euro, strona druga o 250 mln. Kolejnych rozmów na ten temat już nie prowadzono. Natomiast samo podpisanie aktu o dobrosąsiedzkich stosunkach zaowocowało oddaniem Polsce zbioru starożytnych złotych monet. Berlin oddał co musiał, ale natychmiast utworzył dwa ośrodki inwentaryzowania niemieckich strat. Negocjacje znów się usztywniły.
Pewien postęp w rozmowach przyniosło spotkanie premiera Buzka z kanclerzem Gerhardem Schröderem w 1999 r. w Gdańsku. Wówczas opinia publiczna została poinformowana, że w kwestii roszczeń, strona niemiecka zrezygnowała z zasady terytorialności (notabene nie respektowanej w umowach międzynarodowych) stanowiącej, że ludność masowo opuszczająca rodzinne terytorium ma prawo do zabrania w całości swego dziedzictwa kulturalnego. Uzyskaliśmy zapewnienie, że do końca 2002 roku do Polski wróci ponad 3200 ksiąg parafialnych pochodzących m.in. z terenów diecezji gdańskiej, gnieźnieńskiej i toruńskiej.
W rewanżu Jerzy Buzek przekazał Schröderowi najstarsze wydanie Biblii w tłumaczeniu Marcina Lutra. Egzemplarz pochodził z kolekcji Biblioteki Pruskiej.
Wkrótce potem Niemcy oskarżyli Polskę na arenie międzynarodowej o przetrzymywanie Biblioteki Pruskiej i kolekcji unikalnych samolotów dowódcy Luftwaffe Hermanna Göringa. Formułujący takie oskarżenie nie brali pod uwagę faktu, że to hitlerowcy sami przewieźli samoloty z bombardowanego Berlina do Kuźnicy Czarnkowskiej. Podobnie wyglądała sytuacja z Biblioteką Pruską.
– Książki mają swój los – powiada Terentianus Murus i Biblioteka Pruska jest tego potwierdzeniem.
Ufundowana w XVII w. przez Fryderyka Wilhelma słynęła cennymi rękopisami kompozytorów: miała manuskrypty Bacha, Beethovena, Mendelssohna. Zawierała też inne cymelia: cztery tomy brazylijskich obrazów wyszytych na tapiseriach, oraz akwarele i rysunki przedstawiające wiernie tamtejszą XVII–wieczną faunę i florę. Słynna w Europie biblioteka – nazwana Pruską dopiero w roku 1918, przeżyła pogrom po dojściu Hitlera do władzy; nakazał bowiem wyrzucić z katalogów dzieła wszystkich Żydów. W 1941 roku po bombardowaniu Berlina zawiadujący księgozbiorem dr Poewe (członek NSDAP) postanowił najcenniejsze zbiory ewakuować. Podzielił je na części i wysłał do różnych miejsc. Pięćdziesiąt skrzyń znalazło się w zamku Furstenstein (dziś Książ) na Dolnym Śląsku. Jego właściciele von Plessowie wczesnej opuścili rodową siedzibę. Miejsce złożenia manuskryptów było otoczone najgłębszą tajemnicą.
W 1943 roku w zamku zaroiło się od robotników budowlanych – szykowano podziemia dla Hitlera. Poewe postanowił wtedy przenieść bibliotekę z Furstenstein do klasztoru benedyktynów w Grussan (obecnie Krzeszów koło Kamiennej Góry). Skrzynie schowano na strychach dwóch kościołów.
W kwietniu 1944 dyrektor ciągle istniejącej Biblioteki Pruskiej w Berlinie (ale wyczyszczonej z najcenniejszych woluminów) uporządkował swoje biurko, przekazał Poewowi klucze do sejfu i strzelił sobie samobójczo w skroń. Sam organizator ewakuacji biblioteki został wkrótce aresztowany i przewieziony do Sachsenhausen, gdzie Rosjanie zamienili hitlerowski obóz koncentracyjny na więzienie dla nazistów. I tam po dr P. wszelki ślad zaginał. A z nim adres kryjówki cennych voluminów. Słynnych zbiorów szukali po wojnie nie tylko alianci, ale i bibliofile z całego świata. Różne były tropy, jeden z nich prowadził do klasztoru w Grussan. W polskim Krzeszowie pozostało trzech niemieckich benedyktynów. Z niezrozumiałych dla polskiej administracji powodów stanowczo opierali się opuszczeniu swoich cel, choć podlegali różnym szykanom. To oni byli świadkami, gdy w 1948 roku nocą jacyś Polacy zabrali skrzynie. Odchodząc, nakazali zakonnikom, aby nikogo o tym nie pisnęli ani słowa, a już zwłaszcza stacjonującej obok radzieckiej Armii. Benedyktyni złamali przysięgę i o nocnej wizycie powiadomili swego przeora w Bad Wimpfen.
Dziś wiadomo, że jednym z tych nieproszonych gości w klasztorze był Stanisław Sierotwiński z Biblioteki Jagiellońskiej. Bo tam właśnie ponad tysiąc skrzynek z klasztoru znalazło kolejną przystań. Skarb utajniono, choć prof. Alfons Klafkowski twierdził, że z punktu widzenia prawa międzynarodowego zbiory Biblioteki Pruskiej są naszą własnością.
W 1965 roku wysłano jednak do Berlina 13 wagonów woluminów. To był prezent od Polski na 15. rocznicę powstania NRD. Władze polskie poinformowały, że więcej dzieł z Biblioteki Pruskiej nie mamy. Nie była to prawda. Gdy w 1969 roku popełnił samobójstwo Władysław Horodyński kierownik oddziału muzykaliów w BJ, oddelegowany do opieki nad zbiorami muzycznymi Biblioteki Pruskiej, w środowisku tłumaczono tę śmierć głęboką frustracją człowieka, który od kilkudziesięciu lat musiał wyłgiwać się kłamstwem przed naukowcami ze świata. Potem była jeszcze nieśmiała interpelacja poselska, aż w kwietniu 1977 roku niespodziewanie PAP opublikowała komunikat, że w Polsce odnaleziono zbiory Preussische Staatsbibliothek. Wkrótce potem Piotr Jaroszewicz i Erich Honecker podpisali w Berlinie układ o wzajemnej współpracy miedzy PRL a NRD. Jako dar narodu polskiego do dla narodu niemieckiego wręczono Heneckerowi manuskrypty Beethovena, Bacha i Mozarta.
Niemcom to nie wystarczyło. W roku 1990 znów upomnieli się o manuskrypty. Wówczas prezydent Wojciech Jaruzelski poprosił o kolejną ekspertyzę stanu prawnego. Napisali ją Krzysztof Skubiszewski i Marian Wojciechowski. W duchu, że zbiory są własnością państwa polskiego z mocy decyzji czterech zwycięskich mocarstw.
Oficjalne stanowisko władz polskich w sprawie statusu „Berlinki” jest identyczne, jak w przypadku kolekcji zabytkowych samolotów. Zbiór berlińskich arcydzieł Niemcy sami przewieźli na Dolny Śląsk i tam pozostawili. W świetle prawa międzynarodowego są one dobrem opuszczonym i jako takie przeszły na własność państwa polskiego. Oba zbiory są w naszym posiadaniu zgodnie z zasadą restytucji zastępczej.
Niemcy nie uznają jednak naszych argumentów, że oddamy, ale w ramach rozliczeń, bo straciliśmy o wiele więcej. Takie warunki są odrzucane już na wstępie dyplomatycznych rozmów.
Berlin nie wierzy łzom
Sytuacja odwróciła się. To grabieżca podnosi głowę. Od jesieni ub. roku nie może dojść do podpisania deklaracji obu rządów o braku podstaw prawnych do roszczeń majątkowych Niemców, którzy przed wojną mieszkali na Dolnym Śląsku i na Pomorzu. Strona niemiecka czeka na wyrok Trybunału w Strasburgu w sprawie roszczeń Powiernictwa Pruskiego. Od dwóch lat w martwym punkcie utknęły negocjacje z rządem Niemiec w sprawie oddania nam dzieł sztuki, zabranych w czasie wojny.
Nasze straty w dziedzinie kultury szacujemy na około 20 mld dolarów. – Ostrożne szacunki zrabowanych dzieł sztuki – mówi prof. Wojciech Kowalski pełnomocnik ministra spraw zagranicznych ds. restytucji polskich dóbr kultury – to około pół miliona. Ale dziś skatalogowanych z tego jest zaledwie 60 tysięcy. Na przeszkodzie w skompletowaniu pełnej listy strat stoi brak dokumentów, bezpowrotnie zniszczonych w Jeziornej.
To są trudne rozmowy. Ich ton nie dotyczy płaszczyzny moralnej. Berlin nie wierzy łzom. Niemcy nie reagują, gdy mówimy o niewymiernych, nie do wyliczenia stratach. Odpowiedź niezmiennie jest jedna: Powiedzcie konkretnie, co takiego mamy w naszych magazynach muzealnych, to ewentualnie oddamy. W zamian chcemy Berlinkę i samoloty Göringa.
Kłopot w tym, że w piwnicach niemieckich instytucji publicznych spoczywa bardzo mało polskich eksponatów. W gruncie rzeczy dotychczas natrafiono na ślad zaledwie kilkunastu naprawdę cennych obiektów. Znakomita większość zrabowanych w czasie wojny dzieł sztuki znajduje się dziś w rękach prywatnych, głównie poza granicami Niemiec. Prawo na Zachodzie chroni interesy posiadacza skradzionych dzieł sztuki, jeśli nabył je on w dobrej wierze, nie będąc świadomym ich prawdziwego pochodzenia.
Słynna „Praczka” Gabriela Metsu, (1630–1667) która przed wojną ozdabiała warszawskie Łazienki i zaginęła podczas wojny, wypłynęła na aukcji w Nowym Jorku. Kupił ją dla polskiego muzeum za 60 tys. dolarów biznesmen amerykański Wiktor Markowicz. Na aukcji w Londynie pokazano też perski dywan z muzeum Czartoryskich w Krakowie. Za odzyskanie bezcennego XVII-wiecznego kobierca Fundacja Książąt Czartoryskich musiała zapłacić duże odszkodowanie pewnemu znanemu kolekcjonerowi szwajcarskiemu który twierdził, że nabył zabytek w dobrej wierze. Pięcioletni proces ze szwajcarskim posiadaczem, który toczył się przed londyńskim sądem, opłacało państwo polskie.
xxx
Na kilka dni przed rocznicą napaści hitlerowców na Polskę, Ministerstwo Spraw Zagranicznych wydało oświadczenie, w którym określa niemieckie roszczenia dotyczące dóbr kultury, jakie znalazły się w związku z II wojną światową na terenie Polski za bezpodstawne. O zwrocie naszych dóbr kultury w ogóle się nie mówi. Tym samym dajemy przyzwolenie na traktowanie ograbionej w czasie wojny Polski jak złodzieja, u którego znaleziono kryjówkę z cudzymi rzeczami.
Helena Kowalik
Komentarze niemerytoryczne są usuwane. Autorzy komentarzy obraźliwych są blokowani.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka