Joanna Mieszko-Wiórkiewicz Joanna Mieszko-Wiórkiewicz
233
BLOG

Zaklinanie deszczu piłką, czyli od starożytności aż do Mundialu

Joanna Mieszko-Wiórkiewicz Joanna Mieszko-Wiórkiewicz Kultura Obserwuj notkę 1

Obrazek - horror sprzed dwóch lat... Jak ten czas leci (źródło Flickr)

Poniżej zamieszczam mój esej z roku 2006 o historii, sensie i bezsensie futbolu - na osłodę po wczorajszych dramatycznych wydarzeniach...

 

Gdzieś głęboko w afrykańskim buszu od dawna nie spadła ani kropla deszczu. Buszmeni widzieli jednak w telewizji europejskie miasta, gdzie deszcz lał jak z cebra i woda przelewała się przez brzegi rzek. Uradzili wspólnie, że ich czarownik musi pojechać do Europy, żeby zobaczyć, jak Europejczycy zaklinają deszcz. Zrzucili się na podróż i kiedy ówże czarny Malinowski po pół roku etnologicznych badań do ojczyzny wrócił, opowiedział co następuje: Oni zbierają się w świętym miejscu, na środku którego znajduje się wielka zielona murawa. O określonej porze wbiega na nią 23mężczyzn. 22staje naprzeciwko siebie, dwudziesty trzeci gwiżdże i rzuca piłkę. I wtedy spada wielki deszcz....

Mecz piłki nożnej można zatem i tak widzieć, przy czym jest w tym spojrzeniu głęboka prawda: chodzi o rytuał. Co do celu i znaczenia moglibyśmy się sprzeczać, lecz istota futbolu pozostaje bezdyskusyjna – piłka nożna już dawno przestała być tylko rozrywką i stała się sekularną religią mas. Żaden prawdziwy rytuał mszalny, choćby nawet anabaptystów, nie jest w stanie wprawić takich mas ludzi w takie uniesienia, jakie znamy ze stadionów. Na czym polega ta fascynacja? Czyż nie na tym, że w ciągu dziewięćdziesięciu minut otrzymujemy alegorię ludzkiej walki o sukces w życiu? Przy czym inaczej niż w życiu reguły są jasno określone, wielkość boiska dokładnie wyznaczona, przeciwnicy w tej samej liczbie mają wyznaczone precyzyjnie zadania oraz zakres działania i są kolorystycznie rozróżnieni, co – odwrotnie niż w życiu – niesłychanie ułatwia zadanie. Zadanie – inaczej niż w prawdziwym życiu – też jest jasne: umieścić piłkę w bramce przeciwnika. I inaczej niż w prawdziwym życiu – zawsze jest jeden wygrany i jeden przegrany. Nawet, kiedy ostatecznie decyduje o tym rzut monetą. No i podobnie jak w prawdziwym życiu – wygrywają ci, którzy wyłamują się z reguł. Od jesieni przez całą zimę można było w berlińskim Martin Gropius Bau obejrzeć wystawę tematyczną o piłce nożnej: „Rundlederwelten” – w wolnym tłumaczeniu „Żywoty okrągłej skóry”, gdzie „okrągła skóra” to potoczne w Niemczech określenie na piłkę futbolową. Nie trzeba dodawać, że wystawa była tłumnie odwiedzana. W końcu zbliżające się mistrzostwa świata to powód zobowiązujący nawet kompletnych maruderów. Tam właśnie, pomimo zaskakująco skromnej i mało inspirującej zawartości, fascynował niespełna czternastominutowy filmik nakręcony przez Ingeborg Lüscher, dokumentalistkę ze Szwajcarii, gdzie na boisku zawodnicy Grasshoppers Zurich przeciwko FC St.Gallen grają nie w trykotach, lecz... uszytych na miarę eleganckich garniturach, białych koszulach i krawatach. Czy można sobie wyobrazić bardziej wyrafinowane tortury? Film ten to jednoznaczna alegoria na temat walki o władzę i korzyści. Trzeba było przebrać zawodników w strój menedżerów, żeby zobaczyć to z całą brutalnością. Że piłka nożna jest stara jak świat, nikogo przekonywać nie trzeba.

Podobno w wigilię Siódmego Dnia Stworzenia ujrzał Bóg, że Adam, pomimo towarzystwa Ewy, się nudzi. Wyjął mu zatem drugie żebro, zakręcił i dał mu do ręki. Adam podziękował i kopnął nową zabawkę w kierunku Bramy Edenu i był szczęśliwy. I ujrzał Bóg, że to było dobre i nazwał to „futbol”. Bardzo możliwe, że stworzenie tego najbardziej elektryzującego ze wszystkich sportów miało inny przebieg, ale początki tej gry gubią się w mglistych labiryntach przeszłości i pozbawione dowodów naocznych świadków umykają naukowym interpretacjom. Chociaż i owszem, dowiedziono, że już w czasach mniej biblijnych oddawali się tej przyjemności i starożytni Grecy, i jeszcze wcześniej Chińczycy, i legiony Gajusa Juliusza Cezara, które prezent ten zaniosły celtyckim barbarzyńcom na Wyspach Brytyjskich już Anno Domini 60 po Chrystusie. Trzeba było jednak prawie dwóch tysięcy lat, żeby ich potomkowie wiedzieli, jak sobie z przedmiotem tym poczynać. Jak donosili osiemnastowieczni brytyjscy kronikarze, w zwyczaju wówczas było, że mieszkańcy dwóch sąsiadujących wsi ścigali się, by mniej lub bardziej na okrągło wypchany świński żołądek wkopać do umajonej kwieciem bramki przeciwnika ustawionej do tego celu w każdej ze wsi. Kopali tenże żołądek zawzięcie godzinami przez pola, strumienie i lasy używając do tego nie tylko nóg, ale i rąk oraz całej swojej przemyślności i bezwzględności z mordobiciem, przepychaniem i przeklinaniem włącznie. Trwało to cały boży dzień i dłużej i nierzadko kończyło się ofiarami, w tym wcale licznymi śmiertelnymi. Nie było wówczas prawie żadnych reguł. Reguły to sprawa zupełnie świeża. Nie tylko zresztą w futbolu. Wydaje się, że na innych kontynentach ten element kultury rozrywkowej rozwinął się nieco szybciej.

Już parę setek lat przed Juliuszem Cezarem na drugim brzegu Atlantyku miał miejsce inny rodzaj futbolu, przy czym nie służył on w pierwszym rzędzie rozrywce, a – dokładnie jak w cytowanym na początku żarcie – kultowi religijnemu. Według południowo-amerykańskich archeologów Indianie uprawiali futbol w ponad 1200 miejscach kultowych, przy czym celebracja niekoniecznie sprowadzała się do dryblowania nogami. Głównie chodziło o to, aby kauczukową piłkę (technologie były tam wówczas znacznie wyżej rozwinięte, a co za tym idzie – także reguły!) wrzucić przez wąski otwór wyciosany w kamieniu. To zazwyczaj kończyło partię. I, nieomal podobnie jak to ma miejsce dzisiaj, bramkarz zwycięskiej drużyny fetowany był jak bohater – przybierany kolorowymi piórami, ubierany w nową przepaskę na biodra i obdarzany najpiękniejszymi dziewicami. Przy czym niektóre badania archeologiczne wskazują, że czasami zwycięska drużyna w komplecie składana była na ofiarnym ołtarzu, by wyprosić u bogów wszelkie łaski dla plemienia i obfite plony. Resztki owych obyczajów przetrwały w pewnym sensie do dziś, co sprawia, że latynoamerykański futbol jest bardziej sprawą wiary, aniżeli sportem. W trakcie pierwszych procesów globalizacyjnych, które przeszły do Historii pod eufemistyczną nazwą jako Odkrycie Ameryki konkwistador Hernán Cortes z paroma setkami gwardii przybocznej ogniem i mieczem podbił w roku 1521 Technotitlán, stolicę kraju Azteków, dzisiejszy Meksyk. Jako kuriozalny dodatek do pierwszego transportu łupów przesłanych Jego Wysokości Jaśnie Oświeconemu Don Carlosowi Pierwszemu, władcy Hiszpanii, dodał on dwie drużyny dzikich piłkarzy, którzy mieli zaprezentować na dworze hiszpańskim nieznaną grę. Po raz pierwszy w Europie. Z całą pewnością były to pierwsze występy zagraniczne Meksykanów. Tym bardziej znaczące, że w zakresie piłki nożnej. A Cortés był ich pierwszym sponsorem...

Fakty te, obok światowej kariery pomidorów i czekolady, są niewątpliwie kolejnym argumentem dla Latynoamerykanów służącym poprawie ich zbiorowego poczucia wartości. W końcu nic tak jak dobry mecz nie osładza na całym świecie nudy niedzielnego popołudnia. Ale byłby to argument przedwczesny. Podobnie jak to się od tysięcy lat w każdym pokoleniu z pierwszym romansem zdarza – na ten sam pomysł wpada się w pewnym wieku jednocześnie pod każdą szerokością geograficzną. Aż do rozgrywek podczas Olimpiady w Paryżu w 1924 roku dominowała w Europie klasyczna szkoła brytyjska futbolu, gdzie rośli członkowie drużyny ustawieni w sztywnej formacji 2–3–5, którą znamy już tylko z futbolu stołowego, przerzucali sobie piłkę długimi podaniami na pole przeciwnika. Była to solidna praca i styl ten utrzymywał się nad podziw długo. Najdłużej trwali przy nim bodaj Niemcy. Trzeba było dopiero, żeby młodzi Argentyńczycy i Urugwajczycy, niewielcy, ale za to niesłychanie szybcy i zwinni pokazali, jak potrafią piłką żonglować, jak w krótkich podaniach i sprintach pod wysokim napięciem piłka trzyma się nogi, to zmienia właściciela, zawraca to o dziewięćdziesiąt, to o sto osiemdziesiąt stopni, wykręca ósemki po to, żeby znienacka wylądować w przeciwnej bramce.

Najeźdźcy z Ameryki Południowej, tak jak niegdyś Tatarzy na swoich małych konikach przeciwko naszej jeździe zaciężnej, pokazali rozleniwionym europejskim gladiatorom, na czym prawdziwe życie – czyli walka – polega. Nagle piłka przestała być narzędziem tortur, a zaczęła być instrumentem prestigitatorów i już nie tylko strzelenie bramki zaczęło wprawiać publiczność w orgiastyczny stan, lecz także sposób i styl gry zaczął być niemniej jakościowo ważny. Dziś jednak już nikt z wielkich nie zdobędzie się publicznie na uwagę, jaką uczynił Pier Paolo Pasolini w 1970 roku po finałowym meczu Brazylia–Włochy: Można rozróżnić dwa typy futbolowej prozy i poezji. Drużyny europejskie prezentują na boisku prozę zawziętą, przemyślaną, systematyczną i kolektywną. Natomiast drużyny z Ameryki Łacińskiej i południowej uprawiają na boisku poezję prężną, spontaniczną, indywidualistyczną i erotyczną. Ratio kontra Eros? Homo ludens kontra homo faber? Czy jedno musi zawsze wykluczać drugie? Otóż nie musi. Dowodem na potwierdzenie tej tezy jest osoba Maria Jorge Lobo Zagalo, ojca brazylijskiego futbolu i brazylijskich piłkarzy. To jemu „sambujący” Brazylijczycy zawdzięczają czterokrotny tytuł mistrzów świata. To on w kronikach światowego futbolu jest personifikacją blasku i chwały, sukcesu, ale i cierpliwości a nade wszystko uczciwości i skromności. O Lobo – Wilk – tak z respektem nazywają go Brazylijczycy. Urodzony w 1931 roku, jako członek drużyny wystąpił w mistrzostwach w 1958 i 1962 roku. To właśnie wtedy Amerykanie Południowi i Łacińscy zaczęli swój triumfalny pochód przez boiska świata. Jako trener narodowy powiódł Brazylijczyków do zwycięstwa w 1970 roku. Przejął wówczas drużynę narodową zaledwie osiem tygodni przed mistrzostwami. Dowiódł poza tym, że każdemu – nawet w najpoważniejszych sytuacjach – dobrze robi szczypta szaleństwa. Gdy na murawie w finałowym meczu w Meksyku w 1970 roku pojawiła się drużyna Brazylii, sprawozdawcy i publiczność przecierali oczy ze zdumienia: aż na pięciu koszulkach brazylijskich graczy widniał numer „10”: Pelé, Tostão, Gerson, Rivelino i Jairzinho! Jeden w drugiego geniusz piłki. Pięć asów w jednej drużynie. Pięć superstars w jednym przedstawieniu! Tego ani przed nim, ani po nim nikt nie zaryzykował. Ani w sporcie, ani tym bardziej w sztuce. Eksperyment się powiódł. Zagalo pokazał wówczas całemu światu, że bywają piękne i owocne rewolucje…

Nawiasem mówiąc były to ostatnie bodaj mistrzostwa, które przeszły do historii futbolu jako te, gdzie liczyła się przede wszystkim sztuka piłki, przyjemność i duma z dobrego meczu, honor i koleżeństwo. I to zarówno na murawie, jak i na trybunach. Dlatego mistrzostwa z 1970 są jedynymi bez czerwonych kartek i z najmniejszą liczbą bramek, bo tylko 93. (W sobotę 1 kwietnia 2006 roku oglądam przez przypadek kanał TV Eurosport. Rozdają w nim akurat swoiste Oscary za najlepsze wyczyny aktorskie na boisku. Widać w zwolnionych kadrach, jak piłkarz po strzeleniu bramki łapiąc równowagę dotyka czubkiem palców niechcący ramienia przeciwnika, na co tamten, po sekundzie zastanowienia wali się jak kłoda na ziemię trzymając się ręką za rzekomo zwichnięty bark. Reporterzy poszli jeszcze dalej i oto widzimy sceny z obozu treningowego filmowane ukrytą kamerą, gdzie piłkarze trenowani są w wywijaniu salt po umyślnym zahaczeniu nogą o przeciwnika i odstawianiu teatralnych scen rzekomych fauli. Ich własny trener stoi z nogą wysuniętą do przodu, o którą każdy ma się potknąć i przewrócić wywijając salto. Śmiać się? Płakać?)

Mistrzostwa 1974 roku to niemal prehistoria. Piłkarze i kibice tamtych mistrzostw to mamuty, które nie wiedzieć dlaczego raptownie znikły z powierzchni Ziemi. Była to cezura nie tylko zmieniającego się futbolu, lecz generalnie zmian w światowej polityce. Chciałoby się powtórzyć późniejszy wykrzyknik wybitnego socjologa Pierra Bourdieu: Bo i czasy wcale nie są zabawne! Czasy istotnie przestały być zabawne i razem z nimi futbol. Ortodoksyjna wiara w nowoczesność „samoregulującego się rynku” sprawiła, że wszystko, co choćby lekko zalatuje zyskiem musi być ściśle kontrolowane, reglamentowane, wreszcie odindywidualizowane. Wszystko, co się wiąże ze sportem z całym bogactwem gatunków stało się towarem konsumpcyjnym o zawrotnych sumach idących w miliardy. Przoduje w tym sama FIFA, która dochodzi do takich absurdów, jak ten najnowszy: otóż Związek Zawodowy Piekarzy w Niemczech dostał w marcu bieżącego roku z FIFA zawiadomienie, że za używanie nazwy popularnego gatunku bułek, których receptura zarejestrowana jest w niemieckim Urzędzie Patentowym od dziesiątków lat pod nazwą „bułki mistrza świata” grożą piekarzom.... kary licencyjne. Słowo „mistrz świata” kojarzy się FIFA wyłącznie z piłką nożną...

Ciekawe, że gwałt pieniądza postępuje w tej dziedzinie sportu jak w żadnej innej z równoczesnym narastaniem barbarzyństwa na trybunach... Żadna drużyna zawodowa nie jest dziś w stanie istnieć bez wielkiego kapitału. Kryzys gospodarczy w Niemczech wydawał się samym Niemcom tak długo nierealny, dopóki nie zagroził egzystencji najpopularniejszych klubów. I na odwrót – rozpoczynające się Mistrzostwa Świata (uwaga!pisane wiosną 2006!) są przez polityków w tym kraju widziane jako instrument nakręcania gospodarki i turystyki. Ten czy odwrotny punkt widzenia – oba są jednakowo chore. Kluby piłki nożnej już dawno przestały być klubami sportowymi, bo przekształciły się w firmy obliczone na zimną kalkulację strat i zysków, gdzie najmniej istotnym podmiotem są sami gracze. Ścislej mówiąc są to agencje reklamowe wielkich koncernów.

I chociaż ich główni konsumenci to inne koncerny, to jednak gdzieś tam wreszcie na końcu łańcucha gatunków znajduje się miejsce dla fanów. W końcu to oni kupują bilety, kupują rozmaite przedziwne przedmioty, szaliki, czapki, swetry i trykoty z emblematami czczonych drużyn, całe tony maskotek i co tylko jeszcze możliwe w specjalnych sklepach z artykułami dla fanów, które przypominają sklepy z artykułami kultu religijnego, abonują gazety i czasopisma, wypełniają trybuny i na co dzień pielęgnują ołtarzyki dla swoich idoli. Fani mają swoje preferencje i humory. Nie znoszą innych bożków ani w domu, ani w najbliższym otoczeniu. Już niejedna przyjaźń o to się rozbiła. Przy czym idole są dwojakiego rodzaju: te aktualne, wymienne, oraz te wieczne, równe Bogu.

Naturalnie uwielbienie dla idola zależy od narodowego temperamentu. Bezsprzecznie najwięcej idoli na głowę przypada w Ameryce Południowej i Łacińskiej, ale i w Europie nie brak pod tym względem oznak bezdennego fanatyzmu. Na niejednym domowym ołtarzu płonie świeczka pod zdjęciem Diego Armando Maradony. Na wystawę w Martin Gropius Bau ktoś wypożycza relikwię – stary trampek Pelégo. El pibe de oro – „złoty chłopak“, i to bynajmniej nie z powodu najdroższych na świecie transferów – był Maradona, dla Argentyńczyków, a później i dla Neapolitańczyków, ponad piętnaście lat niezłomnym dowodem na istnienie Boga. Jest po dziś dzień, dzięki swym wzlotom i upadkom i mozolnemu podnoszeniu się z błota syntezą iluzji i rzeczywistości, szczęścia i fatalizmu całego kontynentu. Chrystus, Gardel, Evita i Ché w jednej osobie. Anarchista z niewyparzoną gębą, anioł futbolu o naiwności dziecka – uwielbiany i nienawidzony do granic paroksyzmu. Poradził sobie ze wszystkimi i ze wszystkim. Przegrał z samym sobą. Ale przecież nie do końca. Wygląda na to, że duch walki go nie opuścił. W argentyńskiej telewizji prowadzi teraz z wielkim powodzeniem talk show „Noc Numeru 10”, w którym rozmawia z najwybitniejszymi piłkarzami i trenerami z całego świata. Przypuszczam, że nie rozmawiał dotąd z Grzegorzem Lato, polskim królem goli tuż za Włodzimierzem Lubańskim, najszybszym prawoskrzydłowym wszech czasów i obok Kazimierza Deyny legendą polskiej piłki lat siedemdziesiątych XX wieku. To dzięki niemu Polska wygrała jeden jedyny raz z Brazylią w Mistrzostwach Świata w Niemczech w 1974 roku w stosunku 1:0. Był to bój o trzecie miejsce. Zdobył on w tamtych mistrzostwach najwięcej goli ze wszystkich piłkarzy, bo aż siedem (w sumie w dorobku drużyny narodowej czterdzieści dwie bramki). Kogo dziś, w czasach chronicznego braku autorytetów interesują jego spisane wspomnienia? Najmniej chyba tych kibiców, których obawia się niemiecka policja.

Z powrotem na wystawie w Martin Gropius Bau w Berlinie: tłumek zwiedzających stoi przed wielkim ekranem, na którym widać falujące trybuny, kamera nie pokazuje wcale boiska. Ręce kibiców to wyciągają się w miarowym wspólnym ruchu, to nikną. Widziałam kiedyś namalowane setki rąk na średniowiecznym obrazie przedstawiającym Marię Pannę w pewnym wiejskim kościele w Hiszpanii. Przypominało mi to odbicia rąk w jaskini Altamira. Ręce, które wyciągają się wysoko ponad głowami w symbolicznym pragnieniu dotknięcia skraju szaty osoby boskiej, wyciągnięte ręce w geście wspólnej aprobaty. To jakiś praodruch, jak odruch niemowląt wyciągających bezwiednie ręce do rodzica. Ale przecież tylko do rodzica. Przypomniały mi się obrazy tłumów stojących na placach Berlina i Norymbergi, wyciągających ręce w kierunku swego idola i krzyczących: Heil Hitler! Sieg heil! Ale tam na tej trybunie lecą do góry czapki, nad głowami wybuchają fajerwerki i domyślamy się, że na boisku ktoś właśnie strzelił bramkę. Nieustający wrzask, jak łomot jakiegoś gigantycznego morza staje się nagle melodyczny. Oni śpiewają! Setki tysięcy ludzi, gigantyczny chór bez dyrygenta! Tańczą, czy raczej podrygują. Fale podchwytywane są błyskawicznie. Idą w ruch grzechotki, trąbki, tybetańskie klekotki, które zrobiły nagle oszałamiającą karierę. Canetti powinien by na stadionach świata popatrzeć, czym naprawdę jest masa. Jak się zachowuje, jak się sama steruje, jak jest sterowana. No i jaki to potencjał energii ulatujący całkiem darmo w powietrze. Przepraszam, nie darmo. Na tym meczu cały szereg koncernów oraz indywiduuów zarobi masę pieniędzy. Dlaczego jednak ta masa nie zdaje sobie sprawy z własnego potencjału? Fenomen masy nadal pozostaje niezgłębiony...

W telewizji oglądam reportaż o przedsiębiorczych małolatach-sierotach w Soweto, którzy w ciągu dwóch lat stali się bogaczami. Mają monopol na trąbki o nazwie vuvuzela, które produkują bodaj w Indiach. Vuvuzela była od setek lat wyrabiana ręcznie przez Zulusów jako niezbędny instrument przy łowach wszelkiego rodzaju do wypłaszania zwierzyny i to nawet takich rozmiarów, jak słonie. Następnie zaczęto, również rękodzielniczo, lecz w małych ilościach produkować vuvuzelę z blachy. Sama dostałam taką trąbkę na gwiazdkę, gdy miałam 4 lata. Trąbiło się na niej znakomicie, pomimo, że nie umywała się wielkością do vuvuzeli i jeśli pamiętam to uczucie radości, jakie mnie wówczas wypełniało, do dziś, to znaczy, że vuvuzela dla zmysłowych Zulusów jest nie do zastąpienia. Dwaj nieletni przedsiębiorcy z Soweto wpadli na pomysł produkowania vuvuzeli z plastiku i w kolorach. Był to pomysł rewolucyjny, który ożywił i ubarwił trybuny stadionów południowoafrykańskich. Stadiony owe dotąd nigdy nie były specjalnie przepełnione, pomimo że Południowi Afrykańczycy uwielbiają piłkę nożną. Ale po co jechać szmat drogi w upale i kurzu na stadion i rujnować się na drogi bilet, skoro wszystko można obejrzeć w domu siedząc wygodnie z przyjaciółmi na kanapie, popijając piwo i coca-colę? Jedynie trąbić jest w domu głupio. Trąbi się najpiękniej razem, w tłumie, na wolnym powietrzu. Inaczej trąbi się z radości a inaczej trąbi się z gniewu. Dlatego vuvuzela przyciąga ludzi na stadion. Niestety, jeszcze niezbyt wielu kibiców, dlatego nieletni bracia z Soweto – właściciele patentu na plastikową vivuzelę, są zaledwie średnio bogaci, nie zbili jeszcze milionów.

W Soweto ( skrót od „South Western Townships“), milionowym zapleczu taniej siły roboczej Johannesburga, piłka nożna ma jednak jeszcze jedną funkcję – otóż służyć ma pojednaniu. Pojednaniu czarnych z białymi i czarnych z czarnymi. Odkąd Brytyjczycy w 1860 roku przywieźli futbol do Afryki, istnieją w samym tylko Soweto aż trzy sławne kluby sportowe: Orlando Pirates (od 1937), Kaizer Chiefs (od 1970) oraz Moroka Swallows i kilkanaście drobnych. Każdy związany z innymi politykami i innymi partiami. Jady niedawnego apartheidu i konkurencji politycznej odrabiane są tam boiskach.

Piłka nożna w Afryce ma o wiele większą społeczną rolę, aniżeli w Europie i nieco inną, niż na kontynencie południowoamerykańskim. W Afryce jest to najpowszechniejszy sposób wspólnego spędzania wolnego czasu, ba! podtrzymywania wspólnoty społecznej, a przede wszystkim (dotyczy to także Ameryki Południowej i Łacińskiej) jedyny wyobrażalny (sic!) sposób wydostania się z nizin społecznych. Kiedy bosi chłopcy kopią na zapadłej wsi w Kamerunie zniszczoną piłkę, to w głębi duszy mają nadzieję, że może przypatruje im się zza węgła jakiś przyjezdny „łowca głów”, który dostrzeże ich talent i zabierze ich ze sobą do miasta, do jakiegoś prawdziwego klubu sportowego, ergo – do raju. Co się czasem zdarza. Choć może najrzadziej akurat w Kamerunie, bo jest to kraj, gdzie cały naród z wyjątkiem starców i niemowląt zapamiętale gra w piłkę nożną. Nie można zbawić całego narodu.

Piłka nożna w Holandii – kto by pomyślał – to źródło najbardziej żywotnego antysemityzmu. Lub też – paradoksalnie – specyficznie pojmowanego filosemityzmu. To prawda, że najsłynniejszy klub Holandii, amsterdamski Ajax ma żydowskie korzenie. Bez żydowskich graczy, działaczy i sponsorów nigdy nie byłby tym, czym jest. Prawoskrzydłowy Sjaak Swart, kapitan narodowej „jedenastki” Bennie Muller, były szef klubu Jaap van Prag czy największy sponsor, makler nieruchomości Maup Caransa, który stracił całą rodzinę w Holokauście i wpompował do klubu miliony – to ludzie sławni i w Holandii szanowani. Poprzez nich jednak zyskał Ajax żydowską identyfikację, która sprawia kłopoty i prowokuje kłopoty. Bo gdyby jeszcze miało kończyć się na tym, że podczas meczów na własnym stadionie, czy na wyjeździe zawodnicy są wyszydzani przez wrogich kibiców, byłoby to tylko w połowie tak bolesne. Tymczasem kłopoty sprawiają fani Ajaxu, którzy (akcja wywołuje bowiem zawsze reakcję) na meczach powiewają izraelską flagą (choć niektórzy z nich to marokańscy muzułmanie ) i wyśpiewują – podobnie jak przeciwnicy – rasistowskie kuplety. I nie raz już się zdarzało, że mecze kwalifikacyjne z powodów bezpieczeństwa przeprowadzane były w tajemnicy, z kompletnym wyłączeniem publiczności. W ubiegłym sezonie przerwano nawet z powodu rasistowskich wyczynów chuliganów na trybunach mecz wyjazdowy z FC Den Haag. Ajax Amsterdam nie chce uchodzić za żydowski klub. Do zmiany swego image’u zaangażował specjalistów od marketingu. Zobaczymy, co oni poradzą. A nawet, jeżeli, to wirus neofaszyzmu i antysemityzmu opanował już bez reszty stadiony niemieckie i opanowuje polskie. Fani drużyn z Lipska ubliżają fanom z Halle nazywając ich „żydami” i na odwrót. Swastyki i neonazistwowskie hasła na transparentach już nie wzruszają nawet policji, bo trzeba by usunąć z trybun w Halle i Lipsku … prawie wszystkich.

Nie jest to bynajmniej zjawisko tylko wschodnioniemieckie. Nie inaczej jest po drugiej stronie Elby czy w Dolnej Saksonii. To samo w Danii, Norwegii, Szwecji czy Anglii. Polscy kibice nie zostają z tyłu. W internecie wielką popularnością cieszy się film pt. „Hooligans Polska – Najlepsze awantury (arla-lks, lech-slask,legia-zawisza, lks-slas)”. Już po kilku minutach oglądania łatwo pojąć, że wyrażane przed kamerami telewizji obawy niemieckich stróży porządku przed polskimi chuliganami mogą być uzasadnione. Tym bardziej, że już w listopadzie ub. roku w lasach koło wioski Briesen nieopodal Frankfurtu nad Odrą odbyła się próbna regularna bitwa pomiędzy 50 Polakami i 50 Niemcami. Jak poinformowały gazety, była to największa notowana bitwa między chuliganami w ostatnich sześciu latach i chodziło w niej o rozpoznanie wroga. Wrogiem dla niemieckich chuliganów są jednak przede wszystkim ciemnoskórzy gracze.

Tak więc polerowanie własnego wizerunku przez Ajax nie będzie miało większego wpływu na zdziczałe zwyczaje na europejskich ( i nie tylko europejskich – pisząc te słowa oglądam w TV relację z bitwy na trybunach w Buenos Aires) trybunach stadionów. Poza tym specjalistom od marketingu Ajaxu zadanie utrudnia fakt, że Holandia jako całość jest generalnie znienawidzona przez niemieckich kibiców, i to bynajmniej nie tylko chuliganów. Oto springerowska prasa doniosła niedawno, że nie kto inny, jak Holendrzy dostarczą trawniki na niemieckie stadiony, na których będą toczyć się tegoroczne Mistrzostwa. Za cenę zaledwie siedemdziesięciu pięciu tysięcy euro za sztukę firma Hendriks Graszoden zaproponowała, że dostarczy krótko przed rozgrywkami murawę na wszystkie dwanaście stadionów. Niemieckie firmy chciały za to samo dwadzieścia pięć procent więcej. Aż siedem stadionów załapało się na holenderską propozycję. Jest to niewątpliwie głęboka zadra na godności niemieckiego futbolu i jego fanów, ale geszeft to geszeft! Poza tym, gdyby Niemcom się akurat noga powinęła – podpowiada „Bild” – mają pierwszorzędne wytłumaczenie: wszystko przez holenderskie trawniki! Za to na trawniku przed Reichstagiem powstaje właśnie tymczasowa mini-kopia monachijskiego stadionu olimpijskiego, tyle że w całości przykryta dachem: Adidas World of Football. Nazwa jest programem. Na czterdziestu tysiącach metrów kwadratowych spotykać się będzie świat piłki nożnej ze światem rozrywki połączony logo Adidasa niczym komunią świętą. Wstęp do hali kosztować ma symbolicznego euro, więc organizatorzy liczą się z przepływem siedemdziesięciu tysięcy gości dziennie. Liczby są zawrotne i dawkują je codziennie od nowa radio, telewizja i prasa na sportowych stronach: tyle a tyle milionów kibiców, turystów, tyle a tyle tysięcy prostytutek. Tyle zjedzą parówek i tyle zużyją prezerwatyw (oby!). Tyle a tyle zjedzie się kieszonkowców. Tyle a tyle policjantów, tyle a tyle dziesiątków tysięcy nowych podsłuchów, tyle a tyle żołnierzy Bundeswehry będzie dbać o bezpieczeństwo. Tyle a tyle milionów będzie można wygrać w legalnych i nielegalnych totalizatorach. Tyle a tyle miliardów telewidzów na całej kuli ziemskiej będą obserwować zmagania tytanów z wysokości własnej kanapy lub stolika w knajpie. Tyle a tyle hektolitrów piwa się poleje. Tyle a tyle hektolitrów moczu trzeba będzie skanalizować. Wszystko to brzmi coraz bardziej zatrważająco. Czy uda się uciec na ten czas z Berlina? Dokąd? (Kilka razy widziałam, jak piłką bawią się foki albo delfiny. Teraz obserwuję, z jakim zapałem mój pies z psem sąsiada bawi się piłką na resztkach ostatniego śniegu pokrywających naszą parkową łąkę. A więc psy też... Fakt, że jest w tym coś przyrodzonego. Forma kuli to najbardziej perfekcyjna forma materii. Zabawa z piłką – szczytowym zespoleniem transcendentalnym? Czy tak ma się ziścić marzenie Teilharda de Chardin?) Nawet jeżeli jedna trzecia ludzkości, w większości manipulowana przez masową propagandę, poświęci swój czas i uwagę na to szaleństwo, to wierzę, że część nie straci zdrowego dystansu do tej najpiękniejszej ubocznej rzeczy świata i będzie w stanie odróżnić marketing, barbarzyństwo i humbug od piękna sportu. Wierzę, bo piłka nożna to sprawa wiary, a na tym polu często zdarzają się jeszcze cuda. Na przykład taki, że po pierwszym gwizdku sędziego spadnie wielki, otrzeźwiający deszcz.

 

Berlin; kwiecień-czerwiec 2006 druk: "Czas Kultury" 2006

 

Komentarze niemerytoryczne są usuwane. Autorzy komentarzy obraźliwych są blokowani.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Kultura