Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
1456
BLOG

Solidaryzm to nie rozdawnictwo, a państwo to nie gangster

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Polityka Obserwuj notkę 77

 

Nierzadko, dostrzec można gdzieś w telewizji, kolejny wstrząsający ludzką duszą reportaż, jak to jakaś samotna matka opiekuje się przykutym do łóżka niepełnosprawnym dzieckiem. Do dyspozycji ma kilkaset złotych renty, własny heroizm i mniejsze lub większe wsparcie otaczających ją dobrych ludzi. No i tyle w zasadzie. Takich reportaży widziałem setki i zawsze kiedy je widzę, myślę sobie, że mogą one służyć jako doskonała recenzja nas, naszego społeczeństwa i naszego państwa. Żadnej socjologicznej mowy-trawy już tutaj nie potrzeba. Choć, jeśli chcieć by ta recenzja była rzeczywiście pełna, kusi mnie, żeby dodać do tego jeszcze jeden „obrazek z wystawy”. Na własne oczy widziałem scenkę, w której czterech, mocno zmęczonych ciężarem egzystencji dżentelmenów (nie chcę używać określenia żuli, ale jak kto chce to proszę bardzo) zapakowało się do taryfy i nie zamknąwszy jeszcze drzwi, zdążyło ogłosić całemu światu, że tak będzie wygodniej dojechać po comiesięczny socjal. Już przez szybę samochodu, widziałem jak jeden z dżentelmenów , teatralnym gestem uderzył w denko butelki z nalewką. Tak wygląda solidaryzm a'la III Rp.

Minęło dwadzieścia lat od momentu, kiedy jednym zamachem przeflancowano nakazowo-rozdzielczą, niewydolną gospodarkę w kapitalistyczny nowy ład. Ot, po prostu, powiedzieliśmy sobie w roku dziewięćdziesiątym, że od dziś to my już jesteśmy kapitalisty, a licząc od tego dnia, każdy niech sobie radzi sam. Chcieliście wolności i swobód, to proszę bardzo. Wszelkie bilanse tego nowego porządku po dwudziestu latach bywają mieszane, a sprawy dalekie są od przejrzystości. Mamy klasę średnią na miarę naszych potrzeb, uzależnioną od kredytów oraz wielkopańskich gestów koncernów, a na dodatek wpatrzoną ślepo we wszystkie płynące wraz z zachodnim wiatrem dogmaty. Wyspy owego luksusu powstały w większych ośrodkach miejskich, a kończą się jak nożem uciął tuż za rogatkami, gdzie szeroko rozpościerają się sawanny Polski dalszej części alfabetu. To tereny zamieszkane przez tych, którzy albo sobie nie poradzili, albo nie byli na tyle cwani i bezczelni żeby przypiąć się do budżetowego, wyschłego jak stara śliwka cycka. Pies ich drapał, prawda?

Nie chcę tu pisać o pewnych oczywistościach, czyli o wszystkich ułomnościach transformacji, które negują już tylko internetowi uczniowie Korwina, urzędnicy i rumiani od nalewek żule. O tych wszystkich ułomnościach napisano setkę podziemnych tomów i kto nie daje rady zrozumieć tych złożonych spraw, niech dalej śni swój nowobogacki sen, ja już nie będę nikogo przekonywał. Mogę jedynie się mocno dziwić, że kraj w którym ogromną część podatków marnuje się na utrzymywaniu przy życiu rozmaitych niedojdów, można jakkolwiek nazywać krajem sukcesu.

Pytanie jakie można sobie tu zadać, jest proste. Jak to możliwe, aby społeczeństwo jednego z biedniejszych krajów cywilizacji zachodniej, nie potrafiło jasno i klarownie widzieć swojego własnego położenia. Pierwsza odpowiedź jaka przychodzi mi do głowy jest dosyć brutalna. Otóż nie ma czegoś takiego jak polskie społeczeństwo. Jest tylko przypadkowa zbiorowość ludzi, zamieszkująca ziemię między „odrom a nysom”, jednocząca się jedynie wokół powodzi, Owsiaka i przegranych najczęściej meczy piłkarskich. W roku 1990, przywrócono orzełka z koroną, zmieniono nazwę państwa i zadekretowano koniec komunizmu. Wszystko fajnie, ale w tym całym zamieszaniu zapomniano o czymś niezmiernie ważnym, czyli o zbudowaniu od podstaw państwa, ani o wskrzeszeniu spójnego społeczeństwa. Dziś o państwie nikt nie chce słyszeć. Państwo utożsamiamy z władzą lub nawet z jakąś jedną, konkretną partią polityczną, uważamy to państwo za główny ośrodek opresji oraz krynicę niesprawiedliwości. Szczytem zaradności jest tego państwa okantowanie. To i czemu dziwić się, że nasze państwo to skrzyżowanie sycylijskiego mafiozy z wiejskim głupkiem?

Nie było narodzin państwa, nie narodziło się społeczeństwo, to i nie było narodzin solidaryzmu. Solidaryzm, który mimo że się nie zdążył narodzić, i tak jest plugawiony z każdej niemal strony. Liberaliści nazywają go rozdawnictwem i krypto-PRL-em, a nieliczni jego zwolennicy są równie szkodliwi, bo faktycznie częstokroć nie mają niczego więcej do zaoferowania ponad żerujące na najniższych instynktach obietnice.

Tymczasem solidaryzm to ani to, ani to. To podstawowy warunek do tego, abyśmy odzyskali państwowy i społeczny pion. Ale żeby to nastąpiło, musimy przestać się oszukiwać – jedni tym, że jesteśmy już w tyle tylko za Ameryką i Singapurem, a drudzy tym, że nasz kraj składa się jeno ze złodziei i bandytów. Nie mam już żadnej nadziei na to, że mogą stan naszego auto-postrzegania poprawić politycy. Nie ma cudów, musimy sami się za to wziąć. Od czego zacząć? Od pomyślenia o swoich rodakach jako o pewnej wspólnocie. Śmieszne?

Jeśli będzie wspólnota, to będzie i państwo. Państwo, które będzie świadome swoich celów i swojej tożsamości. Nie będzie zbiorowiskiem obcych sobie ludzi, nad którymi łatwo jest sprawować nadrzędną kontrolę za pomocą kilku ministerstw. Bo tutaj dochodzimy do najgorszej prawdy. Duża część tego, jak wygląda dziś nasz kraj, wynika z naszej współwiny. Tak. My sami, będąc ślepymi na wiele spraw, będąc też zajętymi naszymi własnymi codziennymi interesami, pozwalamy na to aby instytucje państwa z roku na rok się degenerowały. Nic w przyrodzie nie ginie. Łatwiej jest kantować naród, który ma w dupie wybory i nie chodzi głosować. Łatwiej jest żerować na głupocie tego narodu, który zamiast zrobić raz w miesiącu akcję pomocy starszym sąsiadom, woli kłócić się o gejów i jednego czy drugiego polityka. Tak, to my jesteśmy za to tak samo winni, jak ci którzy za naszym przyzwoleniem degenerują naszą ojczyznę. I nie ma tu tłumaczeń.

Dlatego słowo solidaryzm budzi taki wstręt. Tak samo jak u wielu pijaków wstręt budzi słowo trzeźwość. Nazywa się go socjalizmem, przeżytkiem a nade wszystko chętnie utożsamia się go z rozdawnictwem. Robi się to po to, aby mieć czyste sumienie i móc dalej bogacić się na kredyt w swoich własnych czterech ścianach. Albo przypomnimy sobie wreszcie o tym podstawowym fundamencie, albo koniec końców wszyscy spotkamy się w kolejce po Kuroniówkę.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (77)

Inne tematy w dziale Polityka