Wczoraj wieczorem obejrzałem na anglojęzycznej wersji Al-Jazeera bardzo ciekawy reportaż dotyczący sytuacji polityczno-społecznej w jakiej znajduje się Rumunia. Rumunia to, jak sądzę, kraj dla nas nieco obcy, a szkoda. Bo po obejrzeniu owego reportażu, pomyślałem, że w zasadzie można by w nim tylko zamienić słowo "Rumunia" na "Polska" i dalej wszystko będzie się zgadzać.
Menu takie same jak u nas. Bida z nędzą pociągnięta tanim blichtrem na kredyt. Upadły przemysł i grasujące zagraniczne koncerny robiące z ludźmi co chcą. Gigantyczna strukturalna wręcz korupcja, pozostawiane wszędzie nie uprzątnięte kupy po komunie i głęboki paraliż mediów wciąż zatrutych sowieckim dwój-myśleniem. Oczywiście też każą się Rumunom cieszyć z sukcesu transformacji. Z tej radości ten piękny kraj opuściło blisko trzy miliony ludzi w wieku produkcyjnym. Dla porządku przypomnę, że Rumunia ma 21 milionów obywateli.
To co toczy Rumunię nie obce jest Polsce i pozostałym krajom tzw. demokracji ludowej. Podobieństwa są wręcz zadziwiające. We wspomnianym już reportażu wypowiadają się rozmaici ludzie, nauczyciele, historycy i członkowie organizacji pozarządowych. Wypowiadają się unisono - wszyscy o tym samym. Nieistnienie społeczeństwa obywatelskiego, nieufność i walka jednostek o przeżycie, a w tle rozpad państwa, demontaż oświaty. Nie kojarzy się Wam to z czymś? Jak sądzę, ludzie ci mogą to wszystko nam opowiedzieć jedynie do obcych kamer, bo miejscowe media mają swoją wersję wydarzeń. Aby dowiedzieć się jaka to wersja, wystarczy włączyć któryś z "zaprzyjaźnionych" kanałów.
Kiedy słuchałem tej bolesnej prawdy, to przyszły do mnie, paradoksalnie, bardzo optymistyczne refleksje. Bo widać gołym okiem pewien przełom. Do tej pory obowiązywała niezłomna doktryna: wszystkie kraje, które jeszcze niedawno były satelitami Moskwy, a dziś ponoć tak wspaniale się rozwijają i gonią zachód, są już w zasadzie zdrowe. Jeszcze kilkanaście procent PKB i już nic nas nie będzie odrózniać od Niemiec czy Anglii. Kto temu zaprzeczał, tego wywoziło się do sanatorium. Tymczasem z każdego kąta poczynają podnosić się głowy mówiące: "chwila, momencik, nie tak szybko".
To co dzieje się na Węgrzech, czy ostatnio w Rumunii (sprawa okręgów jednomandatowych w parlamencie) pokazuje pewną szerszą dynamikę. Może mnie ktoś wyśmieje, ale myślę, że jesteśmy u progu nowej fali. Można tą falę nazwać "wiosną ludów 2.0". Jeszcze rok czy trzy i wreszcie społeczeństwa byłych demoludów ockną się i zrozumieją ostatecznie, że idąc dalej tą drogą, którą idą, dojdą do ściany. Uświadomią sobie, że konieczne jest jeszcze jedno nowe otwarcie. Być może potrzebne było te dwadzieścia lat, w czasie których kraje jak Rumunia czy Polska stały się mieszanką państwa kolonialnego i jakichś południowo-amerykańskich miękkich reżimów, aby dziś zdać sobie sprawę z tego, że nie da się zbudować zdrowego państwa na zasadach przyjętych podczas szemranych schadzek z komunistycznymi mafiozami.
Oczywiście walka będzie ciężka, bo w czasie tych dwudziestu lat, ten perfidny i jadowity system stworzył już wiele mocnych przyczółków, a wielu ludzi wciąż śni swój sen o dobrobycie w postaci spodni z out-letu, mieszkanka na kredyt na trzydzieści lat i wyjazdu do Hurgady. Istnienie obok nich wielogłowego potwora parszywej i niezbornej administracji, niewydolnego i bandyckiego prawa, czy coraz bardziej opresyjnej polityki nic nie daje im do myślenia. Ale spokojnie, nie od razu Bukareszt zbudowano. Będę się upierał, że coś się zmienia. Oczywiście wysoce ironiczne jest to, że łatwiej jest mówić o bolączkach tej quasi-demokracji na antenie arabskiej stacji, niż w naszych mediach.
Jak może wyglądać taka "wiosna ludów 2.0". Nie wiem. Sądze, że jeśli nastapi (a mocno w to wierzę) przyjdzie w sposób pełzający, a być może dla niektórych będzie on trudno dostrzegalny. Jednak skoro już tyle osób mówi, że się zataczamy, to wypadałoby się położyć i przespać.
Inne tematy w dziale Polityka