Człowiek jest istotą z gruntu racjonalną, aczkolwiek z drobnymi odstępstwami. Każdemu z nas, zdarza się dokonać w zyciu czegoś, z czego, albo wcale potem nie jesteśmy dumni, albo najchętniej w ogóle spuścilibysmy na to zasłonę miłosierdzia. Jednym słowem, istota ludzka potrafi, pomimo swojego wrodzonego zdrowego rozsądku, swoimi czynami temu rozsądkowi zaprzeczyć. Nie tylko jednostka. Zdarza się to też grupom społecznym, np. państwom. W tej kategorii właśnie, umiejscowiłbym naszą polską, tradycyjną skłonność do nieustannego ekshumowania nieboszczyka o nazwie "przyjaźń polsko-amerykańska".
Różne bywają narodowe dewiacje. Jedni chwalą się przed światem jedzeniem żab, inni usiłują wysyłać coraz więcej żelastwa w kosmos, a my budujemy sojusz z USA. Tutaj przydałby mi się śmiech z puszki, niczym w sitcomie. Bo i do czego to wszystko porównać? Może do tego, kiedy dzicy zanoszą swoje ofiary pod jaskinię lwa i roją, że w ten sposób kupują sobie spokój? Przyznam szczerze, że mam kłopot z jakąś trafną metaforą oddającą w pełni nieszczęsność naszych starań o zostanie Naczelnym Sojusznikiem Hamerykanów.
Żal mi podawać tutaj przykłady owych naszych starań, bo i szkoda na to klawiatury. Niechże pomnikiem tych uzurpacji będzie przedpotopowy Hercules, wiza oraz Patriot-impotent. Jednak to nie wszystko. Z prawdziwą fascynacją obserwuję niedołączny spektakl szaleństwa, zbliżający się każdorazowo wraz z wyborami prezydenckimi w USA. Kiedy nadchodzą te prezydenckie podorywki, wtedy my znów przywołujemy starą jak świat sentencję: "nie pytaj co my możemy zrobić dla prezydenta USA, spytaj co prezydent USA może zrobić dla nas".
Przez wszelakie telewizory przelatuje chocholi taniec ekspertów zaklinających rzeczywistość i dopisujących kolejne rozdziały do zbioru klechd narodowych pt.: "nowy prezydent USA, a sprawa Polska". Im bliżej godziny X, tym mocniej włączamy się bez pardonu w wewnętrzne sprawy super-mocarstwa. Można odnieść wrażenie, że nasza ewentualna satysfakcja, to podstawowy cel, ku jakiemu dążą kandydaci z Nebraski, Luizjany i Arkansas. Najczęściej jednak zadowalamy się byle czym. Np. tym, że dany kandydat odróznia nas od Australii, albo mgławicową obietnicą przysłania do nas korpusu ekspedycyjnego w roku 2045.
Wcale nam to nie przeszkadza zastanawiać się, co Mr. President, jak juz zasiądzie w Białym Domu, nam zaoferuje i co tak w zasadzie jego wybór zmieni w naszym życiu. Czasem ktoś nam delikatnie zasugeruje, że niewiele. Ale czy my chcemy go słuchać? Nie, my wolimy tworzyć naszą własną legendę. Nasi eksperci lubią dywagować, czy USA "wyjdzie z Europy" czy nie. Nie pomagają kontrargumenty, że tak wielkie mocarstwo wszędzie ma swoje interesy i jest wszędzie obecne, i co ważniejsze, nie my jesteśmy powodem dla którego tak jest.
Platoniczna fascynacja Wujem Samem dobrze wpisuje sie w panteon naszego nieuleczalnego romantyzmu. Miast zająć się swoim podwórkiem i tam czynić dobro, wolimy liczyć na to, że w razie czego Obama czy Mit wciśnie jakiś guzik i będzie po Putinie. Pragmatyzm polityczny, który pozwoliłby nam wreszcie uracjonalnić nasze postrzeganie stosunków na linii Polska-USA odrzucamy z głębokim wstrętem. A Mr. President? Z pewnością nas odwiedzi, jak będzie leciał z Londynu do Teheranu - co mu szkodzi zrobić mały popas? Odbierze hołdy, pomacha balonikiem i powie, że nas kocha. Pokaże prospekty z militarną wyprzedażą i poprosi nas jeszcze o chwilę cierpliwości.
Inne tematy w dziale Polityka