Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
1246
BLOG

Bardzo mała apokalipsa

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Polityka Obserwuj notkę 42

 

Często bywam sam na siebie bardzo zły za to, że tak rzadko sięgam po owoce polskiej literatury. Przecież to, co pisane przez ludzi jedzących te same ziemniaki, pochodzące z kolei z tej bardzo dobrze znanej nam gleby, powinno smakować najlepiej. Bo swojskie. Zacząłem się nawet nieco w tej kwestii samobiczować i przyobiecałem sobie, że na pięć przeczytanych książek, przynajmniej dwie będą swojskie. Parytet jak się patrzy. No i nie będę ukrywał, że obcując bliżej z naszą rodzimą literaturą tylko się w swoich fobiach utwierdzam.

Wpadła mi w ręce „Mała apokalipsa” Konwickiego i wraz z jej przeczytaniem odsłoniło mi się to samo co zwykle. Sprawne pióro, znane ulice po których prowadza nas autor i wszystkie te same stare grzechy. Płaczliwość, resentymenty i rozstaje dróg. Jak to się dzieje, że czy to Konwicki, czy to Sienkiewicz, czy to Prus pod ramię z Faraonem, to kończy się zawsze tak samo, czyli obracaniem się wśród opatrzonych do bólu fantomów, porażek i beznadziei. Polscy pisarze nie chcą , albo nie potrafią zaproponować nam nawet najmniejszej szczelinki, przez którą moglibyśmy zobaczyć choć kawałeczek słońca.

Każdy polski pisarz, czy to współczesny, czy to „vintage”, musi odnieść się mianowicie do naszej smutnej historii i zamiast próbować spożytkować te wszystkie złe doświadczenia, ochoczo wskakuje do wanny z melancholią i beznadzieją. Konwicki ze swoją „Małą apokalipsą” wydaje się być tego mechanizmu klinicznym przypadkiem.

To co z początku wydaje się być łykiem prawdy, szybko staje się nieznośnym kombatanctwem. Sama główna postać „Małej apokalipsy” budzi już takie zgorszenie, że aż trudno zrozumieć nimb kultowości jaki ją do dziś otacza. Podstarzały literat, sprany inteligent zamknięty w czterech ścianach, przez wszystkie strony powieści Konwickiego pokazuje nam za pomocą swoich przemyśleń i czynów, dlaczego nam się nie udaje. Ten archetyp nieudacznika pochłoniętego moralnymi dylematami zakrapianymi wódką polewaną na schorowany wieloletnim piciem żołądek, przeżywa niekończącą się reinkarnację w tysiącu książek, książczyn i powieści. I zawsze wygląda tak samo.

W „Małej Apokalipsie”, podobnie jak w „Lalce” widzimy Warszawę. I o ile Prus pokazuje nam tą Warszawę jako miasto bezwstydne i cyniczne, to przynajmniej przy okazji nieco ją w naszych oczach upiększa. U Konwickiego Warszawa to sowiecki nagrobek, szary i pełen trupów snujących się po połamanych chodnikach. Konwicki uderza w pewną nutę, która jest niczym innym jak tanim populizmem narodowym, tak chętnie oczekiwanym przez rzesze wciąż żyjących w gotowości opozycjonistów. Jesteśmy sprzedani, nic nie mamy, nie mamy siły i umieramy. Czytając „Małą apokalipsę” możemy ją jedynie podziwiać za – nie wiem czy zamierzoną – uniwersalność. Otóż, dowiadujemy się z niej o tym kim jest Polak w ujęciu polskiego literata. To nieudana kopia dzielnych powstańców i konspiratorów, która chciałaby tak jak Piłsudski (ostatni, który nie gadał i nie chromolił tylko wsiadł na konia i pojechał na wschód z nożem w zębach) dać bobu ruskim, ale nie robi tego. Ogranicza się jedynie do wyszukiwania „wroga” w każdym drzewie i w każdym sprzedawcy w warzywniaku. Poddaje się rozpuście i dziwacznej perwersji polegającej np. na wtykaniu gdzie się da rosyjskojęzycznych słówek. Ruski dla tego typu ludzi jest wygodnym wrogiem, bo żyjącym daleko. Można odnieść niedobre wrażenie, że dzięki polskim pisarzom można mówić o czymś na kształt „syndromu moskiewskiego”. Podświadomym umiłowaniu swojego odwiecznego wroga, i nieustannym podkreślaniu jego potęgi tak, aby móc uzasadnić własną niemoc.

No i w końcu to co najgorsze. Czyli ten nieszczęsny romantyzm w wersji „Tesco”. Dawni polscy romantycy, owszem, czasami tracili głowę, ale przynajmniej mieli odwagę rzucić się z gołymi klatami na bagnety. Polski romantyk w wersji 2.0, nie potrafi przełożyć swojego romantyzmu na nic konkretnego. Oprócz biadolenia oczywiście. Halo ziemia, jesteśmy już we współczesności.

Z „Małej apokalipsy” dowiadujemy się, że jako naród niejako zasługujemy na swój los, bo składamy się tylko z pieczeniarzy i dusigroszy. Tym samym Konwicki nieświadomie lub świadomie, trudno mi rozsądzić, utwierdza nas w samych w złych nawykach i w złej samoocenie. Dlaczego bohater Konwickiego idzie się podpalić, a nie spali za pomocą nabytego kanistra z benzyną pierwszego lepszego z licznych komuchów których nieustannie spotyka? Nie wiem, może Konwicki wie dlaczego. Może tez wie, dlaczego jego bohater gzi się z Rosjanką i tak bardzo uwiera mu jego własna narodowość? Tak, chciałby żeby Polska była silniejsza, ale jak ma być silniejsza, skoro opozycja to pieczeniarze, władza to silne jak byki sukinsyny i w zasadzie jedyne co możemy to tylko palnąć sobie w łeb.

No i ten patos. Okropny, pełen tych samych zużytych kalek i metafor, mówiących o gwałconej i zadowolonej z tego Polsce. Czy to Tyrmand czy to jakiś nowo-modny polski bestselerowiec, zawsze musi tą Warszawę i Polskę pokazać jako nieme i bezwładne rumowisko. W to wszystko Konwicki doskonale się wpasowuje.

Wiecie co? Mówię to do wszystkich Konwickich, Wajd, Tyrmandów i Wildsteinów i innych zaniepokojonych moralistów. Przestańcie męczyć polską duszę. Dajcie jej żyć i skoro już moczycie pióra w atramencie do wpuście do tej polskiej duszy trochę siły i wiary w jej własne geny. Czy w ogóle jesteście w stanie to zrobić?

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (42)

Inne tematy w dziale Polityka