Zakładałem sobie, że na temat marszu z okazji Dnia Niepodległości wypowiadać się nie będę, bo jak niektórzy mogą pamiętać, swoją opinię na ten temat już wyrażałem, i w zasadzie wszystko co wówczas napisałem, sprawdziło się co do joty. Cały, pełen emocji dzień, sprawił, że początkowo, w tym swoim zamierzeniu nie udzielania się, poczułem się jedynie utwierdzony. Jednak po dłuższym namyśle, stwierdziłem, że sytuacja dojrzała do tego, abym mimo wszystko dopisał do wspomnianych już wypocin małe post scriptuum.
Świąteczną niedzielę spędziłem, tak jak zapowiadałem, bardzo sympatycznie. Odwiedziłem znajdujący się nieopodal mojego miejsca zamieszkania grób żołnierzy, trochę podumałem i zdążyłem jeszcze odwiedzić rodziców. W drodze do nich, poobserwowałem przez chwilę, jak moje prowincjonalne miasto, oddalone od Warszawy ledwie kilkanaście kilometrów, przywitało Dzień Niepodległości. Niewielka parada wojskowa, ludzie wychodzący z kościoła, dzieciaki w lżejszych kurteczkach. Słoneczna pogoda, leciutki wiatr i takie przyjemne poczucie znajdowania się we właściwym miejscu, we właściwym na dodatek czasie. Kiedy najedzony, po obiedzie, opuszczałem mieszkanie rodziców, tknięty przeczuciem, poprosiłem ojca żeby włączył na moment telewizor. Zobaczyłem tam czarną plamę ozdobioną czerwonawym żarem rac, oraz kłębowiskiem białych, policyjnych kasków. Nie czytałem nawet migoczących pod spodem żółtych pasków, bo doskonale wiedziałem co tam piszą.
W tym momencie zadzwonił mój telefon. To był Czarek, który (mam nadzieję, że się nie obrazi iż o tym piszę) w bardzo emocjonalny sposób poinformował mnie o sytuacji panującej na marszu. Jestem pewien, że musiał być mocno zaskoczony moją wychłodzoną reakcją. Bo ja jeszcze tkwiłem cały pogrążony w tej sympatycznej, niepodległościowej, prowincjonalnej atmosferze małego podwarszawskiego miasta i najzwyczajniej w świecie, cieszyłem się że mnie tam, w tej czarnej, rozżarzonej racami Warszawie nie ma.
Potem po włączeniu Salonu, kiedy patrzyłem na tego biednego dzieciaka, któremu ktoś, najprawdopodobniej rodzic, włożył czapkę ozdobioną skrótem „JP” (jeśli ktoś jest niezorientowany to służę pomocą, „JP” to po prostu „Jebać Policję”, a autorami tego hasła są raperzy z bardzo kulturalnej i pro-społecznej, krakowskiej grupy rapowej „Firma”), i uczynił tym samym symbolem gęstej niepodległościowej atmosfery, i kiedy też patrzyłem na artyleryjski ostrzał rozpalonych bardziej niż wspomniane race emocji, tylko się w swojej radości nie uczestniczenia w tych wydarzeniach umocniłem.
Tutaj oczywiście, moje stanowisko stanie z tym najbardziej powszechnym na Salonie w twardej kontrze i mam tego pełną świadomość. Kontra ta, z pewnością szumu braw nie wywoła, tym bardziej, że tak naprawdę nie potrafię do końca powodów jej istnienia racjonalnie wyłuszczyć. Jeśli miałbym się uprzeć, to nazwałbym te powody, powodami taktycznymi czy też strategicznymi.
Bo kiedy myślę o tym, w co te Marsze Niepodległości się z roku na rok przeradzają, i o tym jakie one emocje katalizują, to w mojej głowie rodzi się jedno tylko pytanie, a brzmi ono: po co? Bo chciałbym bardzo, aby ktoś mi wytłumaczył, jakie były zamierzenia i jakie tych zamierzeń są efekty. Na mój gust, wszyscy uczestnicy niedzielnego dramatu mieli swoje cele, i co ciekawe, choć stron było kilka co najmniej, to wszyscy wydają się być zadowoleni. Ci, którzy uwielbiają podciśnieniowe emocje z pewnością. Zdarzało mi się, dawno temu, bywać na prymitywnych punkowych imprezach, gdzie ryzyko dostania w łeb kastetem było spore i dobrze wiem, że nic nie smakuje jak takie kontrolowane rodeo. To było jednak dawno temu i tego typu przeżycia mnie już nie ciekawią, ani nie inspirują. Amatorów podwyższonego tętna jest jednak całkiem sporo i jak sądzę mają co wspominać. Pełni satysfakcji muszą być też ci, którzy na taki obrót spraw byli przygotowani i gorąco oczekiwali takich a nie innych zachowań oraz reakcji z włączonymi kamerami. Wszystko odbyło się tak jak sobie zamarzyli i materiału do umacniania dobrze znanych tefałenowskich mitologii i klechd w czasie długich zimowych wieczorów nie zabraknie.
Zostawmy jednak nałogowców adrenaliny i mitomanów. Ważniejsze pytanie, o sensowność tego typu historii zpunktu widzenia politycznego czy społecznego, musi się pojawić w następnej kolejności. Ciekaw jestem jakie są niedzielne bilanse. Co kto wygrał, jakie są łupy i kim są ci ewentualni pokonani. Zagotowało się w tym kociołku pięknie, wszystkie możliwe wzajemne obelgi rutynowo padły i kolejne nacięcia na kolbie są gruntownie policzone. Mam jednak poważne wątpliwości, czy aby na pewno udało się cokolwiek ugrać. Ci, którzy chcieli dostać nowe odcinki opowieści o szalonych oszołomach, jak już wspominałem, nie obeszli się smakiem. Tusk nawet na to wszystko nie patrzył, a jeśli ktoś sądzi, że komukolwiek z mocarnie zamocowanego śrubami do struktury państwa platformianego gremium zadrżała choćby powieka, grubo się myli.
Na mój gust, spalono potężną porcję emocjonalnych kilodżuli, pobiegano po centrum Warszawy i tyle. Efektem, nazwijmy to ubocznym, jest niedobre wrażenie, które mogą odnieść postronni widzowie, że ostatnim o co chodziło w niedzielnych kryteriach była Niepodległość i Polska. Powiedzmy sobie wprost. Dla naszego społeczeństwa, niezbyt chętnie biorącego udział w życiu społecznym, nie była to najlepsza reklama, aby w przyszłości w cokolwiek się angażować.
Sensem polityki jest skuteczność. W niedzielę, ta skuteczność, poza wysokim stężeniem egzaltacji, była, proszę wybaczyć, zerowa. Żadna ważna sprawa nie posunęła się ani o krok do przodu. Co gorsza, te ważne sprawy, w czasie takich konfrontacyjnych historii, ulegają jedynie jeszcze większej społecznej izolacji i jeszcze kilka takich marszy, i nikogo nie da się już nimi zainteresować. Ci, od których życie polityczne kraju zależy, siedzą dziś pewnie przy winku, stukają się kieliszkami i w kułak się zaśmiewają, bo lepszej amunicji do ich mało wyrafinowanej działalności im nie trzeba.
Na sam koniec, kilka odczuć bardziej osobistych. Czytając relacje i zerkając na filmiki z marszu, coraz mocniej odczuwam, iż dochodzi to wszystko do momentu, w którym przestaje być to moje. Z jednej strony bezmyślna policja, z drugiej ONR, zapowiadany upadek republiki, kibice i szarpaniny, to ostatnie czego, jak sądzę, nam teraz potrzeba. Być może moja wyobraźnia jest zbyt ciasna i duch zbyt słaby, ale strategicznych, bezrefleksyjnych sojuszy zaciągać nie zamierzam, tym bardziej że są one kompletnie jałowe i być może mogą okazać się w dłuższej perspektywie wstydliwe. Nie odczuwam potrzeby łączenia się we wspólnym marszu, ani ze skrajnymi, rumianymi prawicowcami, ani też nie bardzo rozumiem, kto to jest to słynne lewactwo. Całość tej poetyki wydaje mi się coraz bardziej nieznośna i nie prowadząca do niczego konstruktywnego. Widzę w tym wszystkim raczej niedobry objaw tego, że Polacy znów są niesamowicie i wręcz niezdrowo podzieleni, a dla wielu ta sytuacja ma w sobie coś pociągającego, podobnie jak piromani, uwielbiający przyglądać się efektom swoich wcześniejszych działań.
Trzeba walczyć, teraz nie ma już czasu na niuanse, należy się określić i wyrównać krok. Przepraszam bardzo, ale nie przemawia to do mnie. Za cenę bardzo efektownie wyglądającego buntu, nie chcę przykładać się do ostatecznej destrukcji tego, co możliwe że jest jeszcze do uratowania. Czy jednak w ogóle coś jeszcze zostało? Nie wiem. Może już niewiele, ale mam nadzieję, że się mylę. No dobrze Kacprzak, to co w takim razie dalej, mądralo. Nic. Trzeba tworzyć lepsze programy polityczne, gospodarcze i społeczne, pokazywać je ludziom i w ten sposób wyjąć sznurki z lepkich rąk. Wszystko inne to strzelanie z armaty do wróbla, które niszczy oprócz wróbla całą scenografię i ketering.
Inne tematy w dziale Polityka